Chiny (listopad - grudzień 2007) - III część

18.11.2007
Kunming - Guilin

Dziś lecimy na wschód od Kunmingu - do Guilinu.

Od razu przy hotelu spotyka nas pierwszy raz niemiła niespodzianka - taksówkarka (kobieta) nagle oprócz opłaty na taksometrze życzy sobie jeszcze dodatkowe pieniądze. Nie dużo, ale co do zasady nie podoba mi się taka gra. Gdyby na początku powiedziała że oprócz ceny z taksometra będzie chciała jeszcze coś, i dlaczego, to rozumiem. A tak - bez sensu. Więc wysiadamy i poprostu wychodzimy zostawiając tylko cenę z taksometra. Ona jeszcze minutę stoi i coś krzyczy do nas, ale my po prostu ignorując ją wchodzimy do hotelu. Niech nauczy się być uczciwą.

Po rozlokowaniu się w hotelu wychodzimy na miasto. Kiedyś była to stolica księstwa, a później przez kilka lat też stolicą prowincji. Ale za dużo zabytków w nim nie ma. Miasto to jest znane raczej z krajobrazów wokół, które widać już po drodze z lotniska. Miasto to leży też nad rzeką Li, więc widoki tam są jeszcze piękniejsze. Idziemy w stronę centrum promenadą nad rzeką. Po kilku minutach zauważam, że jakiś facet w granatowym garniturze i granatowej czapce-bejsbolówce idzie cały czas za nami i po prostu nas śledzi. Kiedy był bardzo blisko nas odwracam się i pytam po angielsku - co on od nas chce. Pyta, czy nie potrzebujemy pomocy. Mowię, że nie, nie potrzebujemy. Idziemy dalej. Niestety widzę że on nadal nas śledzi. Już bardziej podirytowana odwracam się i znowu mówię żeby sobie szedł, bo nie potrzebujemy żadnej pomocy. Przechodzimy na drugą stronę ulicy, nawet wchodzimy do sklepu aby go zgubić - wychodzimy, i co - on na drugiej stronie czeka na nas! Jestem już całkowicie wkurzona i zdenerwowana - pierwszy raz w życiu zaczynam się bać - po cholerę on nas śledzi! Na jakimś skrzyżowaniu gdzie było więcej ludzi w końcu udaje nam się jego zgubić. Ufff.... Nie powiedziałabym aby pobyt w Guilinie zaczynał się przyjemnie...

No dobra, ale trzeba w końcu coś zjeść. Na jakiejś turystyczno-rozrywkowej uliczce zagadują nas po-angielsku dwie dziewczyny. Przedstawiają się jako studentki artystycznej akademii (akurat! 8-). Ale nie są nachalne ani natrętne, więc trochę z nimi spacerujemy i rozmawiamy. Pytamy też aby nam poleciły jakąś dobrą knajpę z dobrym niedrogim jedzeniem. Dziewczyny prowadzą nas niedaleko do jakiejś knajpy, ale nie wchodzą z nami aby zjeść. Żegnamy się. My wchodzimy do knajpy. Jest podejrzanie pusto. Prosimy o menu. Przynoszą po angielsku. Nawet kelnerka coś potrafi powiedzieć po angielsku. Myślimy - super, nareszcie nie musimy się wysilać. Ale po kilku sekundach studiowania menu zaczynamy rozczarowywać się. Ceny jak na chińskie są ogromne! Więc prosimy o menu po chińsku, bo zaczynam mieć podejrzenia, że będą 2-3 razy niższe. Ale niestety kelnerka mówi że nie przyniesie. W tym momencie nas zatkało. Jak to możliwe? Jak oni nie chcą nam przynieść chińskiego menu, oznacza to że nasze podejrzenia są prawdziwe. Więc płacimy 20Y za 1 herbatę (!), która jest jak sama woda i wychodzimy. Idziemy dalej szukając jakiejś bardziej normalnej knajpy i zastanawiając się czy chińczycy nie chcą zrozumieć jak mówimy im że chcemy zjeść dobrze i tanio - tak jak oni, a nie drogo i niesmacznie. Bo jak jedzenie w knajpie, którą odwiedzają z rzadka jacyś zabłąkani turyści, może być dobre?

Znajdujemy jakąś bardzo prostą knajpkę. Mało w niej ludzi, ale głód już ciśnie, więc ryzykujemy. Niestety znowu nietrafnie ;(. Zamówiony gongbao chicken jest nijaki. A ryż do tego dania przynieśli jak już prawie wszystko zjedliśmy - jakaś porażka. Wychodzimy stamtąd bez zjadania ryżu wściekli i nadal głodni. Po jakimś czasie trafiamy na malusieńką knajpkę "włoską" i decydujemy się na pizzę z piwem. Okazuje się to być najlepszym wyborem w dniu dzisiejszym. Ale jest to smutne...

W tym dniu za daleko nie chodzimy, ale dochodzimy do dwóch otoczonych drzewami jezior w centrum miasta – Rong Hu (Jezioro Banianów) i Shan Hu (Jezioro Jodeł) - pozostałości fosy wokół wewnętrznych murów obronnych. Nad jeziorem Jodeł wznoszą się dwie 40 metrowe pagody Riyue Shuang Ta. Wieczorem są one ładnie podświetlone.
Po zakupach jedzenia na śniadanie wracamy do hotelu. W holu hotelu przechodzimy obok stosu walizek, na których zauważamy nalepki adresowe z Polski, z Krakowa. Władowi od razu się przypomina Grześ – kolega z pracy. Miał on mniej więcej w tym czasie jechać na zorganizowaną wycieczkę do Chin, ale kiedy dokładnie i gdzie nie dopytywaliśmy. Po szybkim telefonie okazuje się, że jest on … kilka pięter nad nami. Od razu spotykamy się w naszym pokoju przy piwie.
Jest to niezwykłe doświadczenie spotkać znajomego w tym samym hotelu na drugim końcu świata! Ale całkiem przyjemne zakończenie niezbyt fajnego dnia.


19.11.2007
Guilin

Dziś wybieramy się do Parku Siedmiu Gwiazd (Park 7 Star), gdzie znajduje się największe skupisko krasowych formacji skalnych.
Park jest na obrzeżu miasta, gdzie docieramy miejskim autobusem. Wejście do niego nie jest za tanie – 68Y/os., ale za to sam park też nie jest zwykłym parkiem w polskim rozumieniu. Chińczycy bardzo mocno postarali się – mają piękny sztuczny wodospad, małe zoo, różne formacje skalne o wyglądzie różnych postaci, np. ogromnego wielbłąda, świątynię buddyjską no i najfajniejsze – jaskinie.
Przed wejściem prawie nikogo nie ma, tylko sprawdzający bilety. Ale akurat jak dochodziliśmy podeszła mała grupka chińczyków. Sprawdzający bilety najpierw do nich a potem do nas coś powiedział wymachując rękami. My – wiadomo, nic nie rozumiemy, więc wchodzimy do jaskini. Ale grupka chińczyków z jakiegoś powodu została. Dla nas lepiej – mniej ludzi przeszkadzających w zdjęciach, no i ciszej. Dopiero po przejściu kilku metrów zaczynamy się domyślać o co chodziło bileterowi – kazał nam poczekać na większą grupę ludzi, a wtedy włączy więcej oświetlenia.
Jaskinia jest bardzo duża i długa, w wielu miejscach są włączone kolorowe światełka, które stwarzają piękną grę świateł ze stalaktytami i stalagmitami. Ale większość jaskini jest całkowicie ciemna, więc musimy czasami podświetlać sobie drogę lampą błyskową. Jaskinia jest piękna. Nawet wewnątrz jest rzeka i sztuczny (chyba) wodospad. Od razu pomyślałam, że gdyby ją zalać w całości wodą, można byłoby pięknie ponurkować, prawie jak w cenotach w Meksyku… ;-)

Po spędzeniu w parku prawie pół dnia jedziemy do centrum miasta do Pałacu Książąt Jingjiang (JingJang Prince City), który był siedzibą władców dynastii Ming w XIV-XVII wiekach. Pałac jest otoczony 5m kamiennym murem i według przewodników wygląda jak miniatura zakazanego miasta (chociaż powstał wcześniej od niego), ale nas trochę rozczarował. Nie był on oryginalny, tylko odbudowany na samym początku XX wieku, nic specjalnego i wybitnego tam nie widzieliśmy. A dodatkowo na terenie całego kompleksu znajduje się Kolegium Nauczycielskie i jakieś pomieszczenia uczelni, więc wszędzie oprócz turystów są też studenci, co też zmniejsza trochę powagę zabytku.
W skład kompleksu wchodzą również jaskinia, skała „Guilin Princess City Solitary Beauty Peak” (Szczyt Samotnej Piękności) na którą można wejść po 306 stopniach, mini park.
Jedyną rozrywką dla nas był występ miejscowych studentów odgrywających razem z turystami zdawanie starożytnych egzaminów. Najśmieszniej było kiedy dali nam pędzle, atrament i pergaminy z zadaniami po chińsku i czekali póki zaznaczymy swoje odpowiedzi…8-). Śmiesznie było i nam i im. A miejscowi co prawidłowo odpowiedzieli dostali potem prezenty. Nam też mogliby dać – za wysiłek. ;-)

Na późny obiad wybieramy knajpę „Aunt”. W przewodniku było napisane że przypomina nieco bar samoobsługowy, więc trochę byliśmy krytycznie nastawieni, ale w końcu okazało się, że jest to najlepsze miejsce na dobry posiłek w Guilinie!
Najpierw ciężko w ogóle było go znaleźć, chociaż ten lokal miał się znajdować na ostatnim piętrze Niko-Niko Do Plaza, to Plaza ta była ogromna i miała wiele wejść, z których trzeba było najpierw znaleźć które prowadzi na ostatnie piętro. Jak już weszliśmy, to przepraszam, nas „zatkało” z wrażenia. Okazało się, że całe ogromne piętro Plazy jest zajęte tylko tą knajpą. To tak jakby w Warszawie była knajpa np. na całą powierzchnię jednego pietra CH Reduta.
Sposób zamawiania tez był niezwykły dla nas – przy wejściu dostajesz kartę z różnymi rubrykami, wybierasz stolik przy którym będziesz siedzieć, potem chodzisz wokół ogromnych stanowisk kucharskich, gdzie oglądasz jak i co kucharze przygotowują, na brzegach tych stanowisk jest wystawione po 1 porcji wszystkiego co tam można zamówić, więc wybierasz co chcesz zjeść i pokazując (albo mówiąc, jak kto umie) co chcesz kucharzowi dostajesz odpowiednią pieczątkę na swojej karcie. Jak już obejdziesz, zobaczysz całość i wybierzesz wszystko co chciałbyś zjeść (czyli po mniej więcej pół godzinie) wracasz do stolika z całkowicie ostemplowaną kartą i możesz wypić herbatki. Możesz też zacząć od razu ucztę, bo póki obchodziłeś wszystkie stanowiska, twój wybór z pierwszych stanowisk już zazwyczaj zdążyli przygotować i przynieść.
W trakcie jedzenia przynoszą co raz nowe wybrane przez ciebie potrawy i pod koniec nie możesz już ruszyć się z miejsca. A na wyjściu za to wszystko na 2 osoby płacisz 51Y!!!! Boże, czemu takiej knajpy nie ma w Warszawie!? Wiem, bo to wszystko kosztowałoby 510zł! Powiem tylko, że nie chodzi tu o otwarty bufet, czy tam szwedzki stół, tylko o to, że to jest połączenie bufetu z przygotowaniem na zamówienie! W każdym bądź razie wychodzimy stamtąd bardzo zadowoleni.
Po drodze do hotelu zaliczamy spacerek promenadą nad rzeką Li i w jednym z wielu biur turystycznych kupujemy spływ rzeką Li do miejscowości Jangshuo na następny dzień. Sam proces kupna też nie był prosty – musieliśmy przejść się po wielu biurach aby zorientować się w cenach, po wybraniu najniższej oferty, ale w biurze gdzie w miarę rozumieli po angielski, musimy spędzić kolejne pół godziny na przekonywaniu gościa, że na pewno chcemy płynąc na łodzi „chińskiej” a nie „dla turystów międzynarodowych”. I na pewno to przeżyjemy. Jak wiadomo była ona 2 razy tańsza niż międzynarodowa. I chociaż gość z biura przekonywał nas, że będzie nam źle, bo wokół będą mówić tylko po chińsku, jedzenie będzie chińskie i towarzystwo będzie tylko chińskie, to my nie poddaliśmy się, śmiejąc się, że już 20 dni żyjemy w takich warunkach….
Tak więc po negocjacjach kupujemy chińską wycieczkę za 240Y od osoby, czyli 2 razy taniej niż dla obcokrajowców. Nawet w naszym przewodniku Pascala, w którym zazwyczaj większość cen jest niższa niż w życiu (niestety przez inflację i zwykłą podwyżkę cen), podają że ceny wycieczki zaczynają się od 410Y od osoby! Zadowoleni wracamy do hotelu.


20.11.2007
Guilin - rzeka Li - Jangshuo - Guilin

Rano spod naszego hotelu zabrał nas mikrobus z innymi turystami, ale chińskimi. Była nawet pani przewodniczka, ale wiadomo – mówiła tylko po chińsku. Każdemu w mikrobusie przylepiła okrągłą nalepkę na ubranie z numerkiem aby rozpoznawać „swoją” grupę. Mikrobusem jechaliśmy około godziny do przystani prawie „w polu”. Chociaż normalnie wycieczki takie wypływają bezpośrednio z Guilinu, to akurat późną jesienią jest to już niemożliwe ze względu na głębokość wody w rzece.
Przystań za to była ogromna – widać że w sezonie odpływają stąd setki statków. Niedaleko przystani – sklep z pamiątkami jak zawsze i mały bar, ale więcej nic nie ma. Należało odnaleźć stoisko o odpowiednim numerze z którego odpływała nasza dosyć duża dwu pokładowa metalowa łódź. Na „parterze” były rzędy siedzeń ze stolikami dla 8 osób z przejściem po środku. Górny pokład był po prostu „dachem” łodzi z ogrodzeniem. Sama łódź ma zanurzenie w wodzie dosłownie na 10 cm i ma płaskie dno. Jak zrozumieliśmy, ma ona chyba napęd strumieniowy, ponieważ inaczej mogłaby zahaczyć śrubą o dno. I tak czasami poziom wody był tak niski, że czuło się że szorujemy po kamieniach.

Ludzi był komplet – wszystkie miejsca siedzące zajęte. Z około 100 osób pasażerów (i około 10 załogi) obcokrajowców było 3 osoby razem z nami. Tym trzecim okazał się Amerykanin kierowca ciężarówki, który jak potem dowiedzieliśmy się, korespondencyjnie poznał Chinkę i przyjechał do Chin w celu matrymonialnym. Byli oni razem na wycieczce raptem trzeci dzień, ale on już był zmęczony i nie wiedział jak zakończyć tę znajomość, ponieważ okazało się że korespondencyjnie w imieniu tej Chinki rozmawiała z nim po angielsku jej siostra, a ona sama nie mówi po angielsku prawie nic. Więc kupili oni sobie tłumacze elektroniczne i rozmawiają przez niego! Rozumiem, czemu ten Amerykanin był zmęczony - wyglądało to tragicznie i było nam go szkoda.

Na początku jak wyruszyliśmy przewodniczka opowiadała coś o tym co zobaczymy itd. – jak zawsze na wycieczce. Potem dużo osób poszło na górny pokład – stamtąd widok był niesamowity. W sumie już po drodze do przystani widać było piękne wapienne wzgórza o przedziwnych kształtach, ale widok z rzeki był po prostu zachwycający. Gdzieś kiedyś przeczytałam, że jest to kwintesencja chińskiego krajobrazu. I w zupełności się z tym zgadzam.
W niektórych miejscach wzgórza schodziły wprost do rzeki, gdzie indziej były małe „plaże”. Ale pod horyzont widać było wzgórza jakby pozrzucane z nieba. Chińczycy dla wielu z nich wymyślili nazwy z odpowiednimi legendami, jak zawsze super wymyślne, np. „Wierzchołek Trzymającego Pióro”, „Wzgórze Klatki Kurczaków”, szczyt „Ogon Ryby”, „Ośmiu Nieśmiertelnych Przekraczających Rzekę” lub „Wzgórze Dziewięciu Koni”…
Wokół rzeki czasami widać małe poletka uprawiane przez rolników, rzadko można zobaczyć wsie i rybaków. Na rzece najczęściej na bambusowych tratwach (czasami wystarczy 4 bambusy związane sznurem z silnikiem na końcu) widać transport jakichś towarów, albo „luksusową”, bo indywidualną wycieczkę dla 1 lub 2 osób. Czas od czasu spotykaliśmy bawoły nurkujące w rzece! Jak domyślamy się, wokół nie ma już trawy, a w rzece są wodorosty, więc bawoły dostosowały się i wyżerają te wodorosty zanurzając w całości głowę pod wodę. Widok przedziwny…

Wycieczka trwała około 3-4 godzin. Po 2 godzinach od wyruszenia z przystani rozpoczął się na łodzi obiad. Każdemu przynieśli tackę z jego dosyć dużą porcją ryżu, warzyw i kurczaka „z budą”. Nawet było to jadalne. W sumie za dodatkowe pieniądze można było nawet zamówić coś bardziej wykwintnego – niektórzy zajadali się grillowanymi malutkimi krabikami jedząc je razem z pancerzem.
Za to w momencie gdy ogłosili obiad z górnego pokładu zmiotło prawie wszystkich chińczyków (przecież dla nich jedzenie to rzecz święta) i nareszcie mogliśmy w spokoju porobić zdjęcia. Na łodzi był również jeden wycieczkowy fotograf, który robił zdjęcia wycieczkowiczom na tle wzgórz. Pod koniec jego sesji zdjęciowej chińczykom znudziły się chyba wzgórza i wszyscy zaczęli prosić o zdjęcia z nami. Tak więc pozostały czas wycieczki to nie wzgórza były atrakcją turystyczną, tylko my.
Ciekawe że jakiś czas przed dopłynięciem do celu – małej miejscowości Jangshuo – fotograf rzucił woreczek z filmami jakiemuś facetowi na brzegu, i jak rozumiemy tamten zawiózł samochodem te filmy do wywołania, aby jak przypłynie łódź już móc rozdać wszystkie zrobione zdjęcia wycieczkowiczom. Ale organizacja!

Jangshuo do której przypłynęliśmy, jest małym (jak na chińskie pojęcia) miasteczkiem ze starą i nową częścią. Nowa raczej nie różni się od innych chińskich miast, ale stara jest specyficznie turystyczna. Ilość angielskich nazw i napisów oraz ilość obcokrajowców po prostu zdumiewa. Można tu zobaczyć wiele barów podobnych do europejskich i wypić tam nie chińskiego piwa. Podobno tu jest tak dużo obcokrajowców właśnie ze względu na otaczającą przyrodę, krajobrazy i liczne kursy języka chińskiego dla obcokrajowców.

I faktycznie my czuliśmy się tam bardzo fajnie i przyjemnie. Tym bardziej że już przyzwyczailiśmy się do ciągłego nagabywania i zachęcania do zakupu. Nawet uzbroiliśmy się w karteczkę na której napisaliśmy chiński znak „bu” oznaczający „nie”, ponieważ czasami Chińczycy udawali że nie rozumieją jak my to wymawiamy. Ale po pokazaniu karteczki nie mieli możliwości tego nie zrozumieć, więc zazwyczaj zaczynali się uśmiechać i przestawali nagabywać. Tak więc znaleźliśmy na nich sposób.
Po przyjemnym obiedzie w knajpce przy jednym z licznych guesthouse’ów za tylko 46Y i małym spacerze po mieście idziemy na dworzec autobusowy aby znaleźć autobus z powrotem do Guilinu. W sumie w cenie naszej wycieczki mieliśmy powrót mikrobusem, ale trzeba by było wrócić 2 godziny wcześniej, a my jak wiadomo nie lubimy zwiedzać w pośpiechu. Ale z powrotem do Guilinu nie ma najmniejszego problemu – na parkingu autobusowym stoi autobus do którego wołają każdego przechodnia, a jak zobaczyli obcokrajowców, czyli nas to od razu zapytali Guilin? – my mówimy yes, Guilin. No i tyle. Za 31 Y jedziemy. Autobusy te jeżdżą co pół godziny, więc nie ma co wracać wcześniej z wycieczką.

Tak i skończył się nasz dzień. W sumie jeden z najlepszych dni w Chinach.


21.11.2007
Guilin – Shenzhen – Hongkong

Dziś opuszczamy Chiny właściwe. Samolotem lecimy do Shenzhen przy samym Hongkongu.
Jest to trochę dziwne miasto – właściwie całkowicie industrialne. Jeszcze w 1979 roku nie było jeszcze tego miasta, tylko wioska ze stacją kolejową. Ale bliskość Hongkongu pozwoliła właśnie tu wypróbować Chinom nowy model życia ekonomicznego. Więc w ciągu 20 lat musieli wybudować trzy elektrownie atomowe aby zasilić powstały tu przemysł.
Myślę, że prawie wszystko co w Shenzhen się produkuje idzie na eksport (podobno połowa zegarków świata jest produkowana właśnie tu).
Biorąc to pod uwagę nie dziwię się że w przewodniku Pascala nawet nie zachęcają za bardzo zwiedzać to miasto.

Dlatego też bezpośrednio z lotniska specjalnym autobusem za 20Y od osoby jedziemy do dworca kolejowego. Niedaleko niego wchodzimy na estakadę która w końcu prowadzi do przejścia granicznego z Hongkongiem (HK). Ciekawe, że obok tej estakady dla pieszych jest nawet kierunkowskaz w którą stronę iść do HK.
Przejście graniczne bardzo cywilizowane i schludne. Ludzi na nim całkiem dużo i to w obydwu kierunkach. Ale jakimś cudem chińczykom udaje się bardzo szybko ten tłum obsłużyć, więc można powiedzieć że właściwie kolejek niema. Jak na każdą państwową granicę przystało (chociaż już HK jest niby włączony do Chin) nawet jest tu duty free, gdzie można trochę taniej niż w HK kupić papierosy i alkohol.

Po przejściu do HK życie staje się coraz przyjemniejsze i łatwiejsze. A to za sprawą tak prostej i prozaicznej rzeczy, jak napisy po angielsku! Nareszcie po 3 tygodniach męki z chińskim i niezrozumieniem przez chińczyków angielskiego zaczynasz być „panem” sytuacji, ponieważ wszędzie na ulicy zazwyczaj są napisy po angielsku, poza tym prawie każdy przechodzień zna angielski i chętnie ci pomaga!
Więc za przejściem granicznym w informacji turystycznej miła pani bardzo dobrym angielskim wyjaśnia nam jak mamy dostać się transportem publicznym do naszego hotelu i daje darmowe mapki HK po angielsku (!). Z przejścia granicznego płynnie przechodzimy do stacji kolejki miejskiej, którą za 33H$ (Hongkongskie dolary) od osoby jedziemy do odpowiedniej stacji metra, przesiadamy się i metrem trafiamy na stację Mong Kok.

Degresja na temat pieniędzy w Hongkongu: HK dolary całkowicie które jeszcze teraz chodzą w HK całkowicie różnią się od chińskich juanów wyglądem. Ale przelicznik jest dla nich prawie identyczny. Czyli dla uproszczenia przyjmujemy że 3H$ = 1zł. Widać również że ostatnio często w HK odbywało się wprowadzanie nowych banknotów, ponieważ można było zobaczyć kilka różnych wzorów takiego samego nominału. Ale banknoty wydane około 2 miesięcy przed naszym pobytem były po prostu zachwycające – w dotyku trochę bardziej plastikowe niż zazwyczaj, bardzo kolorowe, no i z przeźroczystym okienkiem. Po prostu piękne!. Załączam scan 10 H$, które jako jedyne udało nam się ocalić przed wydaniem ;-).

Zaczyna być trochę ciężko – nie orientujemy się jeszcze w mieście, więc po wyjściu ze stacji nie wiadomo w którą stronę trzeba iść aby trafić do hotelu. Więc zatrzymujemy się obok nadziemnego przejścia i badamy mapę. Podchodzi do nas jakaś mulatka z chińskimi rysami twarzy (dziwne nie?) w średnim wieku i pyta po angielsku czy my mamy jakiś problem i czy nam nie potrzebna jest pomoc. (Jezu, to dopiero mamy wrażenie po 3 tygodniach męki!) Mówimy że oczywiście potrzebna, bo nie wiemy jak do naszego hotelu dojść. Ona przez chwilę przygląda się mapie i stwierdza, że akurat ten rejon nie bardzo zna. I nagle szuka wzrokiem wokół czegoś, potem szybkim ruchem wskazuje na jakiegoś „policjanta” i krzyczy do niego, przez ulicę aby podszedł tu, a nam w tym czasie mówi, że policja tu jest przyjazna, pomocna i pożyteczna, więc powinniśmy we wszelkich problemach zgłaszać się do niej. Policjant podszedł, pani powiedziała mu aby wytłumaczył nam co chcieliśmy, pożyczyła nam miłego pobytu w HK i oddaliła się. A policjant tak jak ona i mówiła - był przyjazny, pomocny i pożyteczny, czyli wszystko nam wytłumaczył po angielsku. No po prostu turystyczny raj! ;-)

Niestety okazuje się, że iść do hotelu trzeba około 15 min. z naszymi plecakami, a pod koniec jeszcze pod górkę... Więc dochodzimy już trochę zmęczeni. Hotel mamy zarezerwowany trochę dziwny, bo Anne Black YWCA. Nazwa hotelu zawiera skrót od „Young Women’s Christian Association”, czyli Chrześcijańskie Stowarzyszenie Młodych Kobiet.
Stowarzyszenie to działa na całym świecie i zasadniczo ma hotele dla swoich członków, ale również trochę na tych hotelach zarabia. Ale w sumie jak na HK to hotel mają w całkiem rozsądnej cenie, a też okazało się, że również pokoje nie są super mini, a tylko łazienki i windy. Na dole obok recepcji jest też mini bar/restauracja, w której podają śniadania. Więc mogę całkiem spokojnie ten hotel polecić jako dobry wybór dla tych co nie boją się chodzić do metra 15 min. http://hotel.ywca.org.hk/eng/AnneBlack/anne_location.htm
Poza tym hotel ten znajduje się całkiem blisko od dzielnicy handlowej z komputerami i foto oraz targu kwiatowego, ogrodu ptaków i targu „złotej rybki”.

Po małym odpoczynku ruszamy „na miasto”. Najpierw – z powrotem do stacji metra – przechodzimy ulicą, na której są prawie same sklepy ze szczeniakami i kociętami oraz akcesoriami dla nich. Stanie się to naszą ulubioną trasą, bo są one takie miluśne, poza tym większość widać bezpośrednio przez wystawowe okna, więc nie trzeba wchodzić do wewnątrz. 3 stacje metra dalej jesteśmy już na samym południowym krańcu półwyspu Kowloon.

Degresja orientacyjna: Hongkong składa się z kilku rejonów – właściwej wyspy Hongkong (centrum finansowo-biznesowe usiane wieżowcami), wyspy Lantau (na której znajduje się międzynarodowe lotnisko), półwyspu Kowloon (centrum turystyczno-handlowe), Nowego Terytorium (bezpośrednio graniczące z Chinami największe terytorium należące do HK, gdzie można odpocząć od zgiełku szalonego miasta) oraz kilku innych wysp (np. wyspy do plażowania).

Kierujemy się do najważniejszego zabytku tej dzielnicy Tsim Sha Tsui, czyli Wieży Zegarowej, która jako jedyna pozostała po dworcu kolejowym z którego kiedyś można było jechać pociągiem do Europy przez Mongolię i Rosję. Widać że dbają o nią, jest w dobrym stanie, chociaż prawdę mówiąc głośna nazwa nie odpowiada wyglądowi, ponieważ gubi się ona w gąszczu okolicznych wieżowców.
Od wieży zaczyna się nadmorska promenada z pięknymi widokami na wyspę Hongkong z jej pięknie podświetlonymi wieżowcami. Muszę powiedzieć, że ten widok robi niesamowicie futurystyczne wrażenie! Dużo wieżowców jest podświetlonych, a nawet te które specjalnie nie podświetlają, świecą się przez to że ktoś w nich w danej chwili pracuje. Dla samego tego widoku warto przyjechać choć raz do HK.

Na promenadzie jest też chińska „Aleja sław”, prawie jak w Hollywood. Gwiazdy z odciskami dłoni różnych sław umieszczone są w samej promenadzie. Jedna z gwiazd należała do Jackie Chana – jedynego gwiazdora którego znam na tej alei. Obok promenady znajduje się futurystycznie wyglądający dziwny gmach Hong Kong Cultural Center, a trochę dalej Muzeum Przestrzeni Kosmicznej. Sama promenada jest dosyć długa. Więc po jakimś czasie schodzimy z niej w poszukiwaniu dobrej knajpki.
Okazuje się, że w tym rejonie niema za bardzo tanich knajp, do których przyzwyczailiśmy się już we właściwych Chinach. Trafiamy więc do knajpy w stylu raczej angielskim, gdzie jemy całkiem europejskie dania z piwem, które też smakują europejsko, a więc jak dla nas bardzo smacznie. Ceny też są raczej europejskie niż chińskie, bo płacimy za kolację 230H$, czyli mniej więcej 80zł. Ale po tylu dniach chińskiego jedzenia chyba możemy sobie pozwolić na trochę „ekstrawagancji”.
Zmęczeni, najedzeni i zadowoleni wracamy do hotelu odespać się.

22.11.2007
Hongkong

Dziś chcemy zwiedzić największy na świecie, wykonany z brązu, posąg siedzącego Buddy (Budda Tian Tan) na wyspie Lantau. Dojeżdżamy MTRem do Tung Chung, bo wcześniej na mapach MTRu zauważyliśmy, że można dostać się tam kolejką linową. Niestety, projekt się opóźnił, a mapy już wywiesili, więc wiele osób szuka kolejki, która nie istnieje.
Czekamy więc w długiej kolejce na autobus i następnie jedziemy przez wzgórza prawie godzinę. Po drodze ładne krajobrazy, jakże dalece inne od koszmarnie zatłoczonego i zadymionego Kowloon'a.

Posąg rzeczywiście duży, w okolicy kilka świątyń do zwiedzania, tłumy turystów. W zasadzie wyprawa na cały dzień. Wracając autobusem wsiadamy do innej linii, która jedzie na przystań promową Mui Wo. Być w Hongkongu i nie przepłynąć się promem? Oczywiście że warto. Promy są bardo klimatyczne, no i ten powiem morskiej przygody... ;-)
Wracamy więc do Hongkong Central, a stamtąd MTR do hotelu.

23.11.2007
Hongkong

Dziś łazimy po mieście, badamy miejscową kuchnię, odwiedzamy giełdę komputerową.
Polecam zakupy elektroniki i sprzętu fotograficznego – wybór i ceny jak w USA.

Degresja kulinarna: chociaż w wielu programach kulinarnych w TV typu Travel Channel Hongkong jest zachwalany za ogromny wybór knajp, to ja mam nieco inne zdanie.
Przede wszystkim dlatego, że jedziemy z Chin. W Hongkongu jest dużo drożej, a lepsze knajpy są znacznie droższe niż w Chinach. Natomiast w tańszym segmencie króluje HotPot (czyli cienki wywar z ogromną ilością makaronu), który ja nie bardzo lubię. I dobre jedzenie, na dodatek w rozsądnej cenie, wcale nie jest łatwe do znalezienia.

Następnie szukamy internet cafe – musimy pobookować hotele na dalszą podróż. Club internetowy, bo tak się tu to nazywa, jest miejscem dość specyficznym. Jest to zazwyczaj ciemna dużą hala z rzędami komputerów. Większość miejscowych gra lub ... ogłada filmy, bo tu właśnie ogląda się pirackie filmy z internetu. Na dodatek wszyscy palą i jest dość głośno, więc jak najszybciej załatwiamy sprawy internetowe i wynosimy się.

Wieczorem idziemy zobaczyć show „światło i dźwięk” na promenadzie Kowloon z widokiem na Hongkong. Z głośniczków cicho leci muzyka, a wieżowce naprzeciwko strzelają w niebo laserami i szperaczami.

24.11.2007
Hongkong - Bangkok

Wieczorem lecimy do Bangkoku, więc nie mamy za dużo czasu
Robimy wycieczkę Peak Tram na szczyt Wiktorii. Fajnie, ładny widok na wierzowce Hongkongu, tylko straszne kolejki. Z powrotem myśleliśmy, czy nie zejść, bo kolejka była na godzinę. Ale nie mamy czasu, więc karnie stoimy, zjeżdżamy i idziemy na MTR.
Wracamy do hotelu, szybko się pakujemy i w drogę, do Tajlandii!

Dalsza podróż przebiegała już w Tajlandii

Po 2 tygodniach w Tajlandii wracamy do Chin. Oto opis dalszej części podróży:

8.12.2007
Phuket – Bangkok – Hongkong - Shanghai

Tak zwany dzień przelotowy. W czasie tego wyjazdu mamy niestety mnóstwo takich dni. W zasadzie cały dzień w podróży i widzisz tylko lotniska i taksówki.

Do Szanghaju przylatujemy późno w nocy. Najszybsza kolej na świecie Maglev niestety już nie działa, więc bierzemy taksówkę. Około północy, ledwie żywi po 3 przelotach, docieramy do hotelu Green Tree Inn Shanghai Longjiang.
Drzwi zamknięte, budzimy recepcję - hotel wygląda dość słabo. Marzymy o łóżku, a tu – proszę czekać. I schodzi się coraz więcej zaspanych Chińczyków, niektórzy zaczynają gdzieś dzwonić. Hmm, Pekin – mamy problem ;-).

Nasza rezerwacja wyraźnie im się nie podoba, ale problemem jest to że ona istnieje ;-). Zapowiedzi, że w Szanghaju jest dużo lepiej z angielskim jakoś się w naszym przypadku nie sprawdzają – w hotelu nikt nie mówi po angielsku, a kolejno dołączający Chińczycy próbują wskrzesić w sobie te 50 słów, które jeszcze pamiętają ze szkoły. W końcu jakiś najnowszy mówi nam, że nie możemy tu nocować. O, to niezłe - jest prawie druga w nocy. Perspektywa poszukiwania hotelu w nocy w ogromnym mieście jakoś mnie nie cieszy. Prawie na migi i z kilku pojedynczych słów rozumiemy, że NIE MAJĄ ONI POZWOLENIA NA PRZYJMOWANIE OBCOKRAJOWCÓW. Pomijając już całą absurdalność takiego przepisu, to po jakiej cholery wystawiać ofertę noclegu w angielskojęzycznym serwisie, gdzie chińskiego i blisko nie ma??? ABSURD!
Zaczynam się denerwować i na moje głośne „To co my kurwa mamy robić”? załatwiają nam taksówkę i jedziemy do innego hotelu tej samej sieci, w którym możemy się zatrzymać.
Hotel Green Tree Inn Shanghai Middle YanAn Road jest lepszy, ale znów musimy czekać – przecież recepcjonistka ma zadzwonić i dowiedzieć się, co i dlaczego. Spać idziemy wkurzeni o czwartej w nocy.

NIE POLECAMY sieci GREEN TREE INN w Chinach. W 2009 roku, będąc w Suzhou, znowu mieliśmy problemy w hotelu tej sieci. Pewnie kierownictwo sieci postanowiło zarabiać na obcokrajowcach, zapomniało tylko, że chociaż ktoś w hotelu powinien trochę mówić po angielsku, a i własne prawo należy sprawdzić przez opublikowaniem oferty.

Skarga napisana do HotelClub.net nie dała nic – nie zwrócili nam nawet kosztów rezerwacji 1 doby. Dostałem standardową odpowiedź, że wszystko się dobrze skończyło, więc oni nie widzę powodu moich narzekań...

A ogólnie w Shanghaju z angielskim jest tylko trochę lepiej niż w Chinach.

9.12.2007
Shanghai

Ja Szanghaju dobrze nie pamiętam – nie wiem dlaczego – jakoś nie zapadł mi w pamięci.
Po nocnych przygodach wstaliśmy oczywiście późno i nie wiele tego dnia zobaczyliśmy.

Jedziemy metrem żeby przejechać się najszybszą koleją świata – Maglevem. Tanie to nie jest – w dwie strony 80Y/os. Ale warto. Niektórzy opisują, że obraz w oknie się zamazuje – ja czegoś takiego nie doświadczyłem, może dlatego, że całą trasa jest na słupach i dość daleko od ziemi, więc tej prędkości tak bardzo nie czuć. Oczywiście nie ma mowy o nierównościach – pociąg wisi na poduszce magnetycznej. Jedynie czułem się trochę jakoś nieswojo – albo czuje jednak mocne pole magnetyczne albo błędnik jednak wyczuwa te 430km/h.

Zajęło to nam prawie cały dzień, więc już pod wieczór szukamy tylko coś do jedzenia i idziemy spać.

10.12.2007
Shanghai

Dziś zwiedzamy promenadę nabrzeżną Szanghaju, która w zamyśle ma konkurować z promenadą w Hongkongu, ale na razie jest dużo słabsza. Kręcimy się też po Bundzie (stare centrum). Ładnie, dużo XIX wiecznych monumentalnych budynków w stylu neoklasycznym. Dla Chińczyków jest to pewnie duża atrakcja, ale dla mnie to jakoś nic niezwykłego.

W sumie niewiele obejrzeliśmy tego dnia. Szanghaj jest ogromny, a my chodzimy na piechotę - co tutaj zdecydowanie jest błędem – dojście gdziekolwiek nawet w okolicach centrum zajmuje godzinę albo i więcej.

Podsumowując, moim skromnym zdaniem w Shanghaju nic specjalnego nie ma i nie jest to ”must to see” w Chinach

11.12.2007
Shanghai – Zhengzhou (zamiast Luoyang)

Dziś opuszczamy Szanghaj i lecimy do Luoyang. Z Luoyang planujemy zwiedzić klasztor Shaolin i następnie przemieścić się autobusem do Zhengzhou, skąd mamy przelot do Pekinu.

Wczesna pobudka, taxi na lotnisko (pamiętajcie, w Szanghaju są 2 lotniska, sprawdźcie koniecznie na które przylatujecie i z którego macie wylot) i wylot. Lot jak każdy inny, miło i spokojnie. Nagle w samolocie coś ogłosili i zaczyna się poruszenie wśród pasażerów. Następnie coś ogłosili znowu. Lecimy czymś lokalnym więc ogłoszenia po angielsku są rzadkością, a jak nawet coś ogłaszają to i tak nie da się tego zrozumieć.

Na szczęście ktoś s pasażerów próbuje nam pomóc i jako tako dowiadujemy się że jest bardzo mocna mgła na całym pasie Chin wschodnich, lotnisko w Luoyang już zamknięte, a lądujemy w Zhengzhou. Lądujemy, na szczęście lotniska chińskie chyba są dobrze wyposażone, bo przez okienko samolotu nie widać nic, kompletnie nic. Po naszym lądowaniu zamykają również nasze lotnisko.

Rozdali nam karteczki, coś w stylu boarding pass do poczekalni. Samolotów nie rozładowują, więc chyba będziemy czekać lepszą pogodę. Poczekalnia jest starego typu, w środku dzikie tłumy z samolotów, które tak jak nasz przymusowo tu wylądowały.
Mija ze 2 godziny, już mocne popołudnie. Pasażer mówiący po angielsku, który pomagał nam w samolocie, mówi że zamknięte są również autostrady i zastanawiają się czy nie zamknąć dojazd do lotniska.

Dochodzimy do wniosku, że trzeba działać - pojutrze i tak mamy być w Zhengzhou (czyli gdzie i tak już jesteśmy), nie widać by pogoda by się poprawiła chociaż trochę, a raczej się pogarsza, więc trzeba jakoś wydobyć z samolotu plecaki, wyjść z lotniska i jechać do miasta. Ale tu nikt z obsługi nie mówi po angielsku i nikt nic nie wie. Nasze tłumaczenia, że chcemy zabrać bagaż i iść w cholerę wprawiają ich w zdumienie – zaczynają oni usilnie tłumaczyć nam, że jeszcze nie dolecieliśmy ;-). Jest nieźle – oni nie rozumieją nas, a my ich... W końcu przeprowadzili nam jakiegoś guru managerów, który wreszcie zrozumiał, o co nam chodzi. Długo wypisywali nas z jakichś systemów, a potem szukali bagażu w samolocie. Zrobiliśmy w sumie wielkie zamieszanie, ale gdzieś po 4 godzinach udało nam się jednak opuścić lotnisko.

Lotnisko jest najdalej od miasta ze wszystkich lotnisk odwiedzonych w Chinach, nie bierzemy więc taksówki, a wsiadamy do Airbus'u dowożącego do dworca kolejowego, zwłaszcza że nasz hotel jest obok dworca.

Zhengzhou jest koszmarem podróżnika, nie mówiącego po mandaryńsku. Po angielsku nie ma nic. Jest to nie turystyczne, industrialne miasto. Na dodatek, żeby nas dobić, przewodnik Pascala o istnieniu Zhengzhou nie wspomina...
Jeśli na lotnisku nie da się dostać mapy danego miasta po angielsku, to znaczy że będzie hardcorowo. Tak jest właśnie w Zhengzhou. Nie ma napisów po angielsku, nie ma mapy, nikt po angielsku nie mówi, o menu w knajpach nie wspominając. Na dodatek miasto jest szare i brudne – jeśli nie macie w okolicy jakiegoś interesu absolutnie nie warto się tu pojawiać.

Mieszkamy w Red Coral Hotel Zhengzhou – hotel nawet niezły, ale managerka nie zna słowa „laundry” ;-), chociaż w każdej szafie leży „laundry bag”.

Wieczorem próbujemy znaleźć jakieś centrum i coś do zwiedzania, ale nic ciekawego nam się nie trafia. Ludzi na ulicach brak, jest ciemno, szaro i nie specjalnie fajnie, więc jemy w jakiś potwornie drogiej ekskluzywnej knajpie (innej nie spotkaliśmy) i idziemy spać.

12.12.2007
Shaolin

Dojazd do Shaolin jest dość skomplikowany, leży on między dwoma dużymi miastami, i warto się do tego przygotować.

Nie ma też Shaolin w przewodniku Pascala z 2006 roku.
Degresja Pascalowa: przewodnik jest w miarę, ale czasami brakuje całych dużych regionów, więc zdecydowanie polecam równoległe posiadanie przewodnika Lonely Planet.

Opis z netu (nie sprawdzony), jak dojechać z Luoyang:
„... Po wyjściu z hotelu Luoyang, na prawo, z pobliskiego dworca autobusowego za 8 Y można dojechać do Shaolin. Czas przejazdu 2 godziny. Wysiąść trzeba przy pomniku mistrza walk wschodnich. Stąd już pieszo (ponad 1 km) do klasztoru Shaolin. Wstęp na teren całego miasteczka znajduje się na głównej ulicy kilkaset metrów od klasztoru i kosztuje 40 Y. Można tu przejść właściwie za darmo bo bilet do klasztoru sprawdzają dopiero przy właściwym wejściu ...”

Myśmy znaleźli autobus do DengFeng na placu przed dworcem (konieczne poproście obsługę hotelu, żeby zapisali nazwę po chińsku). Po dojechaniu na „dworzec” w DengFeng zaczęliśmy rozpytywać mówiąc Shaolin, więc ktoś machnął nam w kierunku busa – wsiedliśmy, mówiąc Shaolin. Konduktorka coś nam tłumaczyła, ale potem machnęła ręką. Po 40 minutach dojechaliśmy do pętli gdzieś wśród wiosek, Bus nie był do Shaolin, tylko w kierunku Shaolin ;-). Hmm, co dalej – pani na migi wytłumaczyła – do drogi i łapać stopa. Na szczęście łapiemy busa w dobrym kierunku, kierowca pewnie jeździ tu codziennie, więc niejednego zagubionego turystę już widział i wie gdzie się zatrzymać na hasło Shaolin.

Kilkadziesiąt kilometrów przed zaczynają się wielkie place z mnóstwem dzieci i młodzieży ubranych w kolorowe stroje i dresy. Są to uczniowie licznych szkół walk wschodnich – jednak marketingowo zawsze lepiej powiedzieć, że chodziłeś do szkoły kungfu niedaleko Shaolin ;-).

Niestety do Shaolin, a w zasadzie do wioski wokół klasztoru, docieramy ok. 14:00, więc mamy mało czasu – trzeba jeszcze wrócić, a dojazd w całości, razem z oczekiwaniem na kolejne busy, zajął nam ok. 4 godzin. Od trasy trzeba podejść ok kilometr do bramy, kupić bilety – 100Y/os, a w samym klasztorze odległości też są duże. Więc wszędzie biegiem...

Jeśli znajdziecie, warto wstąpić na show sztuk walki, organizowane przez młodych adeptów. Odbywa się ono co godzinę, a ich umiejętności i wyszkolenie są naprawdę imponujące.

Sam klasztor nie jest bardzo imponujący, ale warto tu być uwzględniając sławę tego miejsca. Niesamowita też jest ścieżka górska dookoła klasztoru, ale widziałem ją tylko na zdjęciach – żeby tam dotrzeć, potrzebne jest zdecydowanie więcej czasu. Myśmy doszli tylko do lasu pagód – starego cmentarza. Z powrotem łapiemy bus do bramy za 10Y – w wielu wielkich chińskich parkach jeżdżą długie melex'y a nawet, jak tutaj, busiki spalinowe. Chińczycy raczej nie lubią się męczyć.

Dochodzimy do trasy w kierunku DengFeng, jest już późno i zaczyna się ściemniać. Stwierdzamy że nie będziemy kombinować, bo po ciemku dopiero będziemy mieć problemy z dotarciem. Przy drodze stoi jakiś busik, zamieniamy więc go na chwilę w taksówkę, która dowozi nas do DengFeng, ale zdecydowanie w inne miejsce, niż to gdzie przyjechaliśmy. Chwilę niepewności, ale kierowca twierdzi że właśnie stąd odjeżdża nasz autobus. Niestety w Chinach często się zdarza, że autobusy poszczególnych firm odjeżdżają z własnych przystanków czy mini dworców i ciężko jest w tym się połapać.

Do Zhengzhou docieramy już po ciemku, więc zwiedzanie raczej odpada. Znajdujemy jeszcze jakąś hotpot'ownie na kolacje i idziemy spać.


13.12.2007
Zhengzhou – Beijing

Dziś lecimy do Pekinu, czyli kolejny dzień transportowy. Chociaż bus lotniskowy odjeżdża niedaleko od naszego hotelu, nie za bardzo możemy dojść w jakich godzinach on jeździ, więc machamy na to ręką i bierzemy taksówkę.

Przelot w porządku, wszystkie chińskie linie lotnicze są naprawdę na poziomie, samoloty są nowe, a wszystkie loty on time. W Pekinie nie jesteśmy już pierwszy raz i wiemy jak dojechać, więc oszczędzamy i jedziemy Shuttle busem do metra, a następnie metrem do hotelu.

Stwierdziliśmy, że mamy niedosyt Pekinu, a przede wszytskim zakupów tu, więc po południu postanawiamy przebookować nasze bilety w Aeroflocie na kilka dni do przodu. Biuro Aeroflotu to absolutny koszmar. Na stronie nie ma, a nie poprawnego telefonu, a ni adresu biura, gdzieś w końcu zdobyliśmy numer, ale w biurze nie potrafią wytłumaczyć gdzie się oni znajdują, bo nie znają dokładnego adresu. Błąkamy się więc godzinę pośród jakiś wieżowców, których w Pekinie jest pewnie milion. W końcu trafiamy tam o 16:45, a Chinka w okienku mówi że już „zakryto” (bo do 17:00) i „prihodite utrom” - w Aeroflocie na całym świecie mówi się po rosyjsku. Myślałem że ją rozszarpię: robimy niezłą awanturę łącznie z wołaniem managera Rosjanina na dywanik i tłumaczeniem co my o nich myślimy. Awantura podziałała, bo awantury raczej nie są w naturze Chińczyków i jak ktoś na Chińczyka krzyczy, to znaczy że jest ważniejszy i chyba mu wolno na niego krzyczeć. Chinka (nie nazwę ją Pani, tylko co najwyżej biurwą...) dosłownie rzuca w nas przebookowanymi biletami i z trzaskiem zamyka okienko.

Trochę nerwów, ale mamy 3 dodatkowe dni w Pekinie – można oddać się naszemu nowemu hobby, czyli zakupom. A o zakupach w Chinach można napisać całą książkę...

14.12.2007 - 16.12.2007
Beijing

Zakupy, zakupy, zakupy...

Polecam w Pekinie zakupy audio, ubrań, torebek i butów skórzanych – w zasadzie wszystkiego. Jedynym problemem są duże rozmiary ubrań męskich – w domach towarowych raczej się tego nie dostanie i trzeba dowiedzieć tzw. Beijing Silk Market zwany też czasami Foreigners Market (bo ceny startowe są raczej wysokie i miejscowych tu nie ma). Ja tego miejsca zdecydowanie nie lubię, bo to bazar pod dachem, sprzedawczyni są strasznie namolne i wręcz agresywne i trzeba zmarnować mnóstwo czasu na targowanie lub na odpędzanie się od towarów, których zupełnie nie potrzebujesz. Taka atmosfera panuje tez na giełdzie komputerowej.

Po wszystko prócz dużych rozmiarów zdecydowanie lepiej pojechać do normalnego, nie luksusowego, domu towarowego dla zwykłych Chińczyków. Jeśli akurat będzie tam promocja (raz nam się zdarzyła promocja – CAŁY DOM TOWAROWY -50% - omal nie dostaliśmy zawału) to rzeczy lepszej jakości można dostać taniej niż na Silk Market w normalnej przyjemnej atmosferze.

Domów towarowych jest mnóstwo, a taki duży wygląda dla nas dość abstrakcyjnie.
Wyobraźcie sobie duży Carefour albo Auchan w Polsce. Teraz wyobraźcie sobie 10 takich pięter. Na jednym są tylko buty, na następnym torebki i paski, na następnych 2 piętrach tylko ubrania damskie, itd. Tak wygląda średni dom towarowy w Pekinie ;-). A jest ich wiele.

W Pekinie jest tez Carefour – dobre miejsce, żeby bez zawracania głowy i w dobrych cenach kupić np. herbatę. Rewelacyjny wybór i ceny są na giełdzie fotograficznej.

Jak się jest audiofilem, zdecydowanie warto odwiedzić dzielnicę audio. Ceny na chińskie audio są naprawdę dobre (oczywiście trzeba się targować), a jak się nie chce kupić to można posłuchać i pooglądać coś, czego w Europie po prostu nie ma. Oczywiście ciężko jest zabrać duży wzmacniacz do samolotu – ale jest rozwiązanie. Wystarczy zapłacić, a miejscowi wyślą zakup DHLem czy UPSem. Oczywiście to 200$ więcej do ceny, ale ceny i tak są bardzo, bardzo atrakcyjne.

Nie polecam natomiast giełdy komputerowej, w zasadzie jest to duża dzielnica z elektroniką.
Biały dosłownie jest rozszarpywany – nie ma możliwości a ni dobrze obejrzeć, a ni zastanowić się. Zdecydowanie trzeba iść z zamiarem kupna czegoś konkretnego i ze sprecyzowaną ceną, za jaką chce się kupić.

Poszczególne adresy można znaleźć tu:
http://wladdy.eu/wyjazdy/przydatne-adresy.html


17.12.2007
Beijing – Moskwa – Warszawa

Dzień wylotu. Minęło 50 dni – to najdłuższa nasza wyprawa.

Bierzemy taksówkę, następnie lot do Moskwy.
W Moskwie zakupy duty free (tanie kosmetyki) no i można dostać likier truskawkowy XuXu ;-). Krótki lot do Warszawy i już...

Chiny są trudne do podróżowania, ale są szalenie ciekawe. Na dodatek pasuje nam chińska kuchnia... Nie będę więc pisał podsumowania, bo po tej wyprawie byliśmy w Chinach jeszcze 2 razy i wszystko wskazuje na to, że jeszcze będziemy wielokrotnie...

(Tekst: Chiny i Tajlandia, autorzy: Diana i Wład)

Drukuj

Portfolio

We use cookies to improve our website and your experience when using it. Cookies used for the essential operation of this site have already been set. To find out more about the cookies we use and how to delete them, see our privacy policy.

  I accept cookies from this site.
EU Cookie Directive plugin by www.channeldigital.co.uk