Gruzja - piękne krajobrazy i zatłoczone marszrutki (wrzesień 2010)
Zbieramy się do jakiegoś państwa zazwyczaj kilka lat. Najpierw jest pomysł, potem on dojrzewa, w trakcie realizujemy inne wyjazdy, aż w końcu i na ten przyjdzie czas.
Nie inaczej było z Gruzją. Co prawda wybieraliśmy się już w 2009 roku, ale w Gruzji zaczęła się wojna i na szybko zmieniliśmy plany na Syrię.
Ale w 2010 nie było już przeszkód, pasował nam „bliski” wyjazd, a tu jeszcze LOT otworzył bezpośrednie połączenie do Tbilisi, co znacznie obniżyło cenę biletów.
Kilka wskazówek
Przewodniki:
Jedyny polski przewodnik: „Gruzja i Armenia oraz Azerbejdżan” wydawnictwa Bezdroża ma tylko jeden plus: że istnieje. Poza tym jest do bani. Można dowiedzieć się z jakiego wieku i ilu nawowy jest dany kościół, ale kompletnie nie wiadomo jak do niego trafić, gdzie zjeść i gdzie spać. Do samodzielnego podróżowania zdecydowanie polecam przewodnik Lonely Planet.
Język:
Jeśli znacie rosyjski, pytajcie osoby 40+, pamiętające język jeszcze z czasów ZSRR. Z angielskim jest dużo gorzej – warto wtedy pytać młodzież, mającą angielski w szkole, ale nie należy spodziewać się cudów.
Mapy:
Prostą drukowaną mapę Gruzji, wystarczająca do podróży marszrutką lub pociągiem można dostać za darmo na lotnisku. Mapy w wersji elektroniczne można zobaczyć tu:
http://www.openstreetmap.org/
Bardzo przydają się przy planowaniu oraz są możliwe do zrzucenia, dla korzystających z GPSu, na telefon z Androidem lub PocketPC.
Miesiąc przed wyjazdem kupujemy bilety, dwa tygodnia planowania i jedziemy....
Śr 15.09.2010 - wylot
Stawiamy się wieczorem na lotnisku w Warszawie, wylot o 22:30. Dziś jest pierwszy lot LOTu do Tbilisi. Na lotnisku więc trwa mała (mały samolot ;-) feta: duży tort, kawa/herbata i takie tam. A ja mam nadzieję, że pilot dostał aktualne mapy lotniska i wie gdzie lecieć, przecież jeszcze tam nie był ;-). W samolocie „szampan dla wszystkich”.
Po 4h szczęśliwie ładujemy w Tbilisi. Jest środek nocy, ale na lotnisku pełno ekip telewizyjnych, wywiady, a każdy pasażer dostaje kwiaty.
Czułem się trochę jak w filmie Deja Vu:
... Gratulujemy towarzyszu, jesteście setnym pasażerem MorFlotu ...
Z tym, że w Embraerze mieści się tylko 90 osób...;-)
Jeszcze szybkie pobranie pieniędzy z bankomatu i wychodzimy. W drzwiach spotyka nas „nasz kierowca” podesłany przez hotel. Miło i sprawnie.
Nocujemy w hotelu Charm na starówce, ul. Chakhrukhadze 11, 60$ za trójkę bez łazienki ze śniadaniem. Hotel zarezerwowaliśmy e-mailem wcześniej z Polski. Nazwa głośna, do centrum można dojść na piechotę. Z minusów: pokoje mroczne i niejakie, łazienki brudne, a śniadanie składa się z chleba, rozpuszczalnej kawy oraz kilku kawałków sera suługuni i lokalnej mortadeli.
Hotel sprawie wrażenie, że ktoś miał pomysł, ale mu kompletnie nie wyszło i interes coraz bardziej podupada. W sumie nie polecam.
Cz 16.09.2010 - Tbilisi
Budzimy się dość późno - nie możemy wstać po nocnym przelocie. Późne śniadanie i na miasto, zwiedzać - plan na dziś jest bardzo rozległy.
Najpierw dochodzimy do stacji metra Tavisuplebis Moedani i podjeżdżamy 1 przystanek do Rustaveli. Metro działa, ale wygląda dość ponuro – widać biedę i brak pieniędzy na remonty
Dalej idziemy głównym bulwarem Rustaveli z powrotem w stronę starówki - po drodze znajdują się główne zabytki. Kawałek przed parlamentem skręcamy w prawo. Przepytani na lotnisku Gruzini stwierdzili, że funiculaire działa, więc mozolnie wspinamy się pod górę ku dolnej stacji kolejki. Napotkany przy niej taksówkarz oznajmia, że niestety nie i po to tam właśnie stoi, żeby zgarniać takich jak my. Szybko targujemy się na 12GEL i jedziemy na górę. Taksówką to wcale nie jest blisko i trzeba spory kawałek objechać dookoła, jakieś 12km.
Na samą górę, w okolicy wieży telewizyjnej , zdecydowanie warto zajechać. Znajduje się tu park rozrywki, a przede wszystkim można zobaczyć ładny widok sporego fragmentu miasta. Pogoda nam nie dopisuje, trochę pada. Jest środek dnia, więc w parku pustki – robimy parę zdjęć i decydujemy się zejść na piechotę. Są to długie schody: jeśli macie kłopoty z chodzeniem lepiej zjechać. ;-) Po środku drogi bonus – można zwiedzić niewielką cerkiew Mamadaviti oraz miejscowy Pantheon.
Mocno już zmęczeni i głodni dochodzimy z powrotem do Rustaveli i kontynuujemy marsz w kierunku starówki. Na Rustaveli brak knajp, więc najbliższe jedzenie szukamy już po drugiej stronie głównego placu Erekle II moedani. Wchodzimy do pierwszej lepszej, o dziwo rosyjskiej knajpy „Tieriemok” - jest drogo, a jedzenie (pielmieni) słabe.
Idziemy dalej – starówka powyżej Tavisuplebis Moedani jakoś nie wryła mi się w pamięć, sporo się remontuje i ni ma nic ciekawego – i wychodzimy wyżej na Abchazia str. Jest tam sporo knajp, gdzie można coś zjeść. Obok jest też turystyczny deptak z droższymi knajpami w stylu zachodnim, prowadzący od katedry Sioni do Kalvashvili str.
Katedra Sioni,jest całkiem klimatyczna i jak najbardziej warta odwiedzenia. Dalej idziemy wzdłuż rzeki i dochodzimy do mostu Metekhi. Stojąc przy wodzie i mając most za sobą po lewej można zrobić jedno z ładniejszych zdjęć w Gruzji – panoramę rzeki Kura z cerkwią Metekhi. Do łaźni i twierdzy nie idziemy – po prostu nie mamy sił.
Ruszamy dalej na piechotę do Katedry Sameba i chociaż widać ją z drugiej strony rzeki, to iść na piechotę nie polecam – jest dość daleko i pod górę, Więc dochodzimy już w czasie zachodu słońca. Jest to największa katedra w Gruzji i chociaż nowo wybudowana, to zachowuje styl dawnych sakralnych budowli Gruzji i robi duże wrażenie. Bardzo polecam fotografom.
Robi się ciemno i nie mamy już sił, więc łapiemy taksówkę na dworzec. Dość łatwo (pan w informacji i pani w kasie mówią przyzwoicie po rosyjsku) kupujemy bilety na niedzielę do Gori (3,5L) i dalej na nocny z Gori do Zugdidi (10L). Ceny biletów są ze dwa razy niższe niż w Polsce, ale pociągi też wyglądają i śmierdzą gorzej niż PKP.
Wieczorem próbujemy negocjować z hotelowym taksówkarzem cenę wycieczki samochodem do Kazbegi. On tylko odpowiada, że cena dobra, a my będziemy zadowoleni. Nie wiele to nam pomaga. W końcu chce on 180 Lari, co wg nas jest stanowczo za dużo. Lokalny taksówkarz zapytany na postoju niedaleko hotelu pojechałby nawet za 110L (po negocjacjach). Ale sobie odpuszczamy i decydujemy się jechać marszrutką.
Po co było nam taxi? Chciałem zwiedzić twierdzę Anauri, która leży na drodze do Kazbegi. Łatwo tam dojechać marszrutką, ale po zwiedzaniu nie ma jak się zabrać dalej. Marszrutki wyjeżdżają z Tbilisi pełne i jest mała szansa, że ktoś wysiądzie i zwolni miejsce przed Anauri. Poza tym aktualnie droga do Kazbegi prowadzi donikąd – przejście z Rosją jest zamknięte dla miejscowych i zachodnich turystów - jeżdżą tamtędy chyba tylko rzadkie ukraińskie TIRy.
Pt 17.09.2010 Tbilisi→ Twierdza Anauri→ Kazbegi→ Tbilisi
Poranna pobudka. Na piechotę do metra nie chce nam się iść, więc miejscowi tłumaczą jak dojechać do dworca Didube marszrutką. W sumie to zły pomysł – jedzie się długo, na dodatek przejeżdżamy jeden przystanek i wracamy spory kawałek na nogach.
Jak w każdym takim miejscu na Ziemi na „dworcu” Didube panuje spory chaos i nic nie wiadomo. Miejscowi pomagaczo-naganiacze szybko się wami zajmą i będą pytać gdzie chcecie jechać. Jest to pomocne, bo marszrutki opisane są po gruzińsku (chociaż akurat kierunek Kazbegi jest na tyle turystyczny, że niektóre marszrutki maja tabliczkę cyrylica, a nawet alfabetem łacińskim). Miejscowi naganiacze nie są szkodliwi, nie chcą pieniędzy, więc należy dać im się zaprowadzić do potrzebnego nam busu. Jedynie należy upewnić się u kierowcy, czy marszrutka odjedzie pierwsza, bo zdarzyło nam się być zaprowadzonym do zaprzyjaźnionego busa, który wcale nie był pierwszy w kolejce. Siedziało w nim już trochę kapitalistycznych back packersów 8-) – rosyjski w Gruzji jest bardzo przydatny.
Niestety w Gruzji panuje zwyczaj upychać busy do granic pojemności, więc wygodnie się nie jeździ. Na dodatek na drogach są gruntowe odcinki, a w górach drogi są gruntowe w całości, więc kurzy się straszliwie. I założę się, że nikt marszrutek w środku nigdy nie sprzątał – więc jest bardzo brudno. Bardzo polecam jakiś najtańszy pokrowiec na plecak, inaczej po wyjęciu go z bagażnika i ubraniu będziemy cali w kurzu i piasku.
Ok, dochodzimy więc do prawie pełnego busu (10L) i od razu odjeżdżamy. Jedzie się ok. 3h. Na początku jest dwupasmowa szosa, ale nim bliżej Kazbegi tym droga jest gorsza, zdarzają się też jakieś gruntowe i przebudowywane fragmenty. W końcu dojeżdżamy do przystanku w Kazbegi – dookoła nic nie ma. Sklep, jakieś 2 prowizoryczne knajpki z chinkali i już. Oczywiście na przystanku stoją Nivy i polują na turystów – nie wiem dokładnie ile jest do góry, pewnie jakieś 5-6 km, ale różnica wysokości wynosi pewnie z 500 metrów. Nam też nie chce się iść na piechotę, zresztą przyjechaliśmy późno i nie za bardzo wystarczy nam czasu, więc wolimy wjechać na górę, a na piechotę zejść. Olewamy reklamującą się dość nachalnie dwójkę miejscowych z niwami i idziemy trochę w stronę gór. Okazuje się, że na drodze też krążą miejscowi z Nivami (ale z innych wiosek) i cena trochę spada. W końcu za 35L jedziemy Nivą do góry – samochód jest w stanie straszliwym, cały się rozsypuje, działa tylko przedni most i może ze 2 biegi. Ale jedziemy. Początek drogi we wsi jest fatalny, zwłaszcza na 4 osoby w Nivie, ale dalej jest to po prostu zwykła „gruntowka”.
No cóż, widok Tsmindy Sameby jest bezapelacyjnie jednym z najlepszych widoków w Gruzji i jest wręcz obowiązkowym punktem do zwiedzania. Łazimy jeszcze trochę po okolicznych pagórkach, szukając dobrego miejsca do zdjęć ale czas goni, więc schodzimy. Ostatnia marszrutka jest niby o 18:00, ale miejscowi mówią, że jak się nie uzbiera więcej niż połowa, to nie pojedzie, w ekspresowym więc tempie zjadamy trochę chinkali (warto spróbować, jest to specjał właśnie z Kazbegi) i odjeżdżamy o 17:00. Wracamy do Tbilisi już praktycznie po ciemku, kupujemy więc na przydworcowym bazarze chleb i pomidory, wino mamy i kolacja gotowa ;-).
So 18.09.2010 Tbilisi - Mccheta - Tbilisi
Znowu jedziemy na Didube, ale już metrem. Szybko znajdujemy marszrutkę do Mcchety (2L) – to praktycznie obok stolicy, a jedzie się komfortowo dwupasmówką.
Na przystanku w Mcchecie na turystów czekają taksówki, w większości rozpadające się Łady, proponujące dojazd do klasztoru Jvari (20L). Warto skorzystać, bo widok zbiegu rzek Aragwy i Kury jest wart każdego wydanego lari, a sam klasztor jest wpisany na listę UNESCO World Heritage.
Lermontow tak pisał o Jvari:
Там, где, сливаяся, шумят,
Обнявшись, будто две сестры,
Струи Арагвы и Куры,
Был монастырь.
W Mcchecie warto zwiedzić katedrę Sweti Cchoweli. Okolica katedry jest teraz intensywnie remontowana i porządkowana (wrzesień 2010), więc myślę że w najbliższym czasie bedzie wyglądać dużo ciekawiej – my zastaliśmy centrum w zasadzie w całości w budowie. Warto również spróbować zupy fasolowej lobio, która pochodzi właśnie stąd.
Po obiedzie wracamy do Tbilisi, chwile odpoczywamy i łapiemy taksówkę (15L) na górę do więzy TV – chciałem porobić nocne panoramy miasta. W sumie intensywnie jest oświetlona tylko Katedra Sameba, więc nic specjalnego mi nie wyszło, ale ciekawie jest podświetlana sama wieża telewizyjna .
N 19.09.2010 Tbilisi→ Gori→ Upliscihe→ Ateni Sioni→ nocny pociąg do Zugdidi
Wow, miał to być bardzo napięty dzień, a okazuje się że mamy mnóstwo czasu i pól dnia nudzimy się w centrum Gori, bo pociąg odjeżdża dopiero ok 01:00. Ale po kolei.
Pobudka i taxi do dworca. Pociąg znośny, podmiejski – wagon bez przedziałów z dość twardymi siedzeniami. Wysiadamy na małej stacji i szukamy transportu – do centrum jeździ lokalna marszrutka, która i tak zabiera tylko nas. Kierowca jest miły i dowozi nas bezpośrednio pod wejście do muzeum Stalina. W hotelu obok załatwiamy pozostawienie dużych plecaków na cały dzień.
Dziewczyny zwiedzają muzeum, a ja nudzę się na ławeczce – nie jestem miłośnikiem socjalistycznych tematów. W muzeum oczywiście każdemu turyście proponuje się załatwienie wycieczki do Upliscihe – skalnego miasta. My korzystamy, chociaż na wiem czy cena (40L) jest ok. Upliscihe zwiedzamy z kultowym na niektórych forach przewodnikiem o imieniu StalBer (od połączonych Stalin i Beria). Oczywiście nie wiem czy on ma takie imię, czy to bajka dla turystów, ale facet opowiada rzeczowo i całkiem interesująco, chociaż można odczuć że „czas to pieniądz” ;-). Czy warto zwiedzić Upliscihe – pewnie tak, ale nie warto nastawiać się na jakieś wielkie doznania.
W cenie wycieczki jedziemy jeszcze do Ateni Sioni – akurat było zamknięte, ale jak go nie zwiedzicie nic wielkiego się nie stanie. Wracamy do miasta około 15:00 i mamy mnóstwo czasu. Bardzo miły Dawid, kierowca taksówki, proponuje że pokaże nam jeszcze coś w mieście wieczorem i umawia się na 18:00. Do tego czasu chodzimy kołami dookoła centrum – Gori to wyjątkowo ponura i nie ciekawa miejscowość oraz jemy obiad w jedynym otwartym na centralnym placu cafe. Wieczorem podjeżdża Dawid i wiezie nas pod twierdzę Gori – warto zajrzeć – jest podświetlona a z góry roztacza się ciekawy widok. Dzień kończymy w miejscowej knajpie w oczekiwaniu na nadejście nocy, a na koniec Dawid podwozi nas na stację kolejową.
Pociąg jak to poradziecki pociąg, stary i dość brudny. Poza tym nie lubię spać w pociągu. Czwarty z nami w przedziale jedzie Gruzin, który wysiada gdzieś po drodze i znika w absolutnej ciemności. Jestem zmęczony, więc noc przesypiam bez problemu.
Pn 20.09.2010 przejazd Zugdidi→ Mestia
Wczesna pobudka, pociąg przybywa do Zugdidi ok 6:30, akurat żeby złapać poranną marszrutkę. W pociągu do ubikacji rano można tylko wpłynąć, żeby nakręcić kolejny odcinek „Brudnej roboty”. No cóż – czystość nie jest w Gruzji priorytetem. Wysiadamy na „dworcu”, który okazuje się być małą stacją z kilkoma budkami i drogą. Regularnych marszrutek nie ma, więc „trzeba pytać”. Pytamy, miejscowi każą dosłownie „stać w tym miejscu i czekać”, a oni coś zorganizują. Na miejscu już czeka jeden Gruzin i powoli nadciąga duża grupa Żydów.
Degresja turystyczna:
W Gruzji nadal jest niewielu turystów. W większości są to turyści z Europy, podróżujący tak jak my z plecakami. Po wojnie zabrakło Rosjan, którzy kiedyś stanowili największa grupę wypoczywających nad morzem, gdzie aktualnie można spotkać praktycznie wyłącznie miejscowych oraz Ormian, którzy nie mają własnego wyjścia do morza. Zimą do Gruzji przyjeżdża na narty trochę Ukraińców. Teraz największą zorganizowaną grupę turystów stanowią tu Żydzi. Dla nich w Gruzji jest bardzo tanio, poza tym lubią oni górskie wędrówki. Na dodatek Gruzja jest jednym z nielicznych okolicznych dla nich krajów, z którym Izrael ma normalne stosunki, więc Żydzi po prostu mogą tu przyjechać bez wiz.
Podjeżdża stary Ford Transit. Okazuje się, że marszrutka jest zamówiona w zasadzie przez Żydów, ale my też pchamy się do środka, więc Żydzi są niezadowoleni, bo jest naprawdę ciasno. Gruzin zostaje, bo miejsca już brak. Zasadniczo jest to rekord upchania standardowego długiego Forda Transita – 17 osób w środku (w przejściu są rozkładane dodatkowe siedzenia) + bagaż oraz dostawa dla miejscowych paczek, chleba i innych dóbr.
Najpierw zajeżdżamy na „regularny” przystanek marszrutek i kierowca mówi komuś, że na dworcu jest pasażer do zabrania – to miłe. Następnie przez godzinę objeżdżamy Zugdidi w celu odebrania przesyłek, chleba i jeszcze czegoś równie ważnego i potrzebnego w górach. Oczywiście Żydzi robią awanturę, ale kierowca to absolutnie olewa, chociaż nam się zwierza że bardzo Ich nie lubi.
Nie jestem antysemitą, ale po kilku dniach przebywania z Żydami zaczynałem być... Oni są głośni, nachalni i myślą że wszystko i wszędzie im się należy. I nie rozumieją, jak to moglibyśmy podróżować sami po Syrii i nadal żyjemy? Oni chyba od dzieciństwa są uczeni, że dobry Arab to martwy Arab. Ale może przesadzam: w końcu nie jeździłem do szkoły autobusem, który codziennie może być wysadzony w powietrze i nie odbyłem obowiązkowej służby wojskowej w państwie, gdzie nawet kobiety idą przymusowo do wojska na dwa lata. Ale do głowy oni maja po nawkładane tak, że uch... Zresztą większość facetów z tej „wycieczki” była napakowana i wyglądali jak komandosi na wakacjach.
Następnie jazda 7 godzin gruntową, bardzo zniszczoną, drogą w dzikim ścisku. Mniej więcej pośrodku drogi robi się przystanek przy kiosku – można kupić wodę i zwiedzić bardzo osobliwy wychodek dosłownie zawieszony nad potokiem. (Przyp. 04.2012 – droga częściowo jest remontowana i asfaltowana – w Mestii ma powstać narciarski kurort typu Gudauri – opis ten może już być nie aktualny). Dojeżdżamy gdzieś w porze obiadowej. Nas marszrutka dowozi do miejsca zakwaterowania – niestety Żydzi są z nami. Nocujemy w Nino Ratiani Guesthouse przy głównej drodze, strasznie chwalonym na forach i w LP. Tam też jemy.
Nino jest bardzo miłą osobą, a jedzenie jest bardzo dobre, natomiast guesthouse jest moim zdaniem przereklamowany i za drogi. Dostajemy malutki pokój, w guesthouse jest full, a tylko dwa prysznice, w których Żydówki siedzą non stop przekazując sobie kolejkę. Praktycznie cały czas brak jest ciepłej wody, a żeby się wykąpać nastawiam budzik na 4:00 – absurd. Następnym razem poszukałbym zakwaterowania gdzieś dalej od głównej drogi, zwłaszcza że potencjalnie można mieć dużo lepsze widoki.
Co dalej – centrum wygląda jak wielki plac budowy (teraz pewnie jest już dużo lepiej) i w samym miasteczku kompletnie nie ma nic ciekawego do roboty. Łazimy więc do końca dnia po okolicznych wzgórzach i fotografujemy wieże – widoki są bardzo ładne i należy się nimi nacieszyć.
Wt 21.09.2010 Mestia→ Ushguli→ Mestia
Do Ushguli warto pojechać! Ushguli jest dużo ciekawsze od Mestii. Pojechać do Ushguli nie jest tanio (jeep – 180L za cały dzień), więc warto poszukać innych chętnych i podzielić się kosztem wynajęcia na 4 osoby, jak i uczyniliśmy. Droga jest oczywiście gruntowa, ale znośna, zwykłe osobówki miejscowych tędy jeżdżą. Oczywiście jesteśmy w porze suchej, więc jak pada jest pewnie dużo gorzej.
Widoki w Ushguli są oszałamiające, warto zwiedzić cerkiew położoną trochę powyżej wioski. Chętni mogą wybrać się pieszo do lodowca, ale chyba jednodniowa wycieczka jest na to za krótka i trzeba nocować w Ushguli, pozostali po prostu mogą pochodzić po okolicznych wzgórzach i pofotografować lub po prostu napatrzeć się na zapierające dech widoki i pooddychać czystym kaukaskim powietrzem. W centrum Ushguli jest prosta knajpka, gdzie można coś zjeść i napić się piwa (szukamy kierunkowskazu na Kafe). Są też jakieś propozycje noclegu – myśmy wrócili do Mestii.
Śr 22.09.2010 Mestia→ Zugdidi→ Ureki
Przed szóstą wyjeżdżamy Niwą załatwioną wieczorem przez gospodynię – jest jeszcze ciemno. Niwa stara, rozwalona. Jeszcze nie zdarzyliśmy wyjechać z Mestii, a już łapiemy gumę. Kierowca dość sprawnie wymienia koło, ale za kilka kilometrów puszcza z kolei zawór w drugim. Na szczęście miejscowi przyzwyczajeni są do ciężkich warunków dróg gruntowych, ale trzeciego zapasu już nie mamy. No cóż – jest nas czworo, w tym 2 osoby całkiem niemałe, plus bagaż, a opony są bardzo, bardzo stare. Dalej idzie już całkiem sprawnie, stajemy tylko w połowie drogi do toalety i w ciągu 3,5 godziny jesteśmy przy stacji kolejowej Zugdidi, gdzie zatrzymują się również marszrutki „dalekobieżne”.
Czekamy tylko pół godziny i odjeżdżamy do Poti (6L/os.). W Poti marszrutka przyjeżdża w jakieś abstrakcyjne dla nas miejsce – tłumy i gwar – wygląda to na środek bazaru, i to nie dziesięciolecia, tylko takiego azjatyckiego. Taksówkarze usilnie proponują swoje usługi, ale jesteśmy twardzi, a pierwsza marszrutka którą pytamy okazuje się właśnie odjeżdżająca marszrutka do Batumi (1,5L do zjazdu na Ureki). Miejscowi tłumacza gdzie wysiąść – marszrutki zatrzymują się na głównej drodze przy zjeździe na Ureki niedaleko stacji kolejowej. Na piechotę do Urek jest dość daleko, ok. 3km. Łapie więc nas miejscowy taksówkarz, proponując również zakwaterowanie (przyp. 2011: teraz od stacji do Ureki jeżdżą mniej więcej co pół godziny otwarte turystyczne marszrutki a’la filipiński songthaew).
Zakwaterowanie jest nawet całkiem ok – co prawda wybudowany jest tylko parter domu, więc mieszka się de facto na budowie, ale cena 10L/os to nie drogo, poza tym jest po południu więc wolimy iść nad morze , a nie szukać noclegu łażąc po domach i hotelach. Na dodatek planujemy być w Ureki tylko 2 nocy, więc nie warto się wysilać.
Degresja czarnomorska:
Ureki to ciekawe miejsce – są tu lecznicze czarne magnetyczne piaski i za czasu Związku Radzieckiego były tu znane i oblegane sanatoria, leczące przede wszystkim schorzenia dziecięce. Niestety dawne sanatoria stoją w kompletnej ruinie, a nowy biznes turystyczny dopiero się rozwija. Co prawda wybór zakwaterowania jest dość spory: od dosłownie rozpadających się drewnianych kurników w cenie 6L za łóżko do 50L za pokój z klimą w całkiem przyzwoicie wyglądającym pensjonacie, ale nie należy się spodziewać jakiś wyjątkowych wygód. Droższe propozycje zakwaterowania w hotelach nie oglądaliśmy, ale na pewno takie tez są. Raczej nie ma tu resortów (w jednym z droższych hoteli jest basen, ale nie było w nim wody ;-), a plaża nadal jest publiczna, nie ogrodzona i nie podzielona przez hotele.
Muszę się przyznać, że nigdy nie byłem w Polsce nad morzem np. przez tydzień, specjalnie by odpoczywać nad morzem. Dużo lepiej wyobrażam więc sobie „kurortowe” życie w Egipcie, Grecji, Chorwacji i w wielu innych miejscach na świecie, niż taki „swojski” odpoczynek. Wypoczynek w Ureki jest więc pewnie jeszcze bardziej „swojski’ niż w Polsce – wszechobecni sprzedawcy mydła i powidła, małe niestylowe knajpki, gdzie każdy stolik i krzesełko ogrodowe jest innego koloru i od innego zestawu oraz wszechobecna przekrzykująca się nawzajem mieszanka rosyjskiego popu, gruzińskiej muzyki tradycyjnej i przebojów zachodnich dyskotek z lat 80tych i 90tych nie koniecznie zachęci bywalców Francuzkiej, a nawet Tureckiej Riwiery by odwiedzić Ureki ;-).
Niemniej miejsce to nie jest pozbawione uroku: jest tu w zasadzie jedyna w Gruzji piaszczysta plaża (piasek jest czarny), nie jest drogo, a jedzenie jest dobre, na dodatek jest blisko na jednodniowy wypad do Batumi (mieszkanie w samym Batumi jest dwa, a nawet 3 razy droższe), warto więc zatrzymać się w Ureki na dzień lub dwa (prawie) po drodze z Mestii do Tbilisi. No i przede wszystkim jest tu ciepłe, i w tym miejscu rzeczywiście Czarne, Morze.
Wracając do naszego wyjazdu – jesteśmy w Ureki 22 września, już po sezonie i chociaż jest ciepło, to na plaży praktycznie nikogo nie ma. Kąpiemy się, otwarta jest jedyna knajpa na końcu plaży (niebieskie słupki i niebieska folia - przy dawnym sanatorium, w której cały czas jemy (przyp. 2011r.: dalej stołujemy się tu – jedzenie jest bardzo dobre, a właściciel jest całkiem towarzyski i dobrze mówi po rosyjsku – nie polecam jedynie chinkali, bo są sklepowe, a nie robione na miejscu. Rewelacyjny jest bakłażan z orzechami. Uwaga, nie zamawiajcie za dużo – porcje są poważne. Obiad lepiej zamówić z wyprzedzeniem – wszystko jest gotowane od zera i na jedzenie trzeba czekać).
Cz 23.09.2010 Ureki
Today is free day. Chyba jedyny w czasie tego wyjazdu. Kąpiemy się, jemy, pijemy wino i piwo, gadamy z miejscowymi – odpoczywamy. Poznaliśmy Dato, który mieszka razem z nami w domu – wieczorem imprezujemy z nim, kupujemy na bazarku domowe wino i dużego arbuza.
W nocy właściciel domu zawozi nas na stację kolejową, gdzie wsiadamy do nocnego pociągu do Tbilisi. Pociąg „firmowy” Batumi – Tbilisi, więc wagon nowszy i z czystością jest trochę lepiej.
Pt 24.09.2010 dojazd Ureki→ Tbilisi→ Telavi
O 7:15 jesteśmy na dworcu, łapiemy taksówkę i jedziemy do dworca autobusowego Ortachala. Szybko pakujemy się do marszrutki i odjeżdzamy do Telavi. Na tym wyjeździe praktycznie nie czekamy na transport – to fajne. Dojeżdżamy w Telavi na bazar – jak w wielu miasteczkach byłego ZSRR nie ma tu dworców lub nawet przystanków i ciężko jest stwierdzić „czy to już tu”? ;-)
Ale okazuje się że „tu”. Bierzemy taksówkę i jedziemy do gesthouse'u Swietłany, polecanemu w LP. U Swietłany brudno, ciemno i nie miło. Sama Swietłana jest tak przepracowana, że na oko ledwie żyje. Prysznic jeden na piętro razem z pralką, praniem, miskami i jeszcze czymś. Też brudno. Po szybkim namyśle rezygnujemy i idziemy szukać innego noclegu. Niedaleko sprawdzamy adres z LP, ale guesthouse chyba nie istnieje. Ze sklepu naprzeciwko od razu wyskakują miejscowe kobiety i proponują nam inny nocleg – tak trafiamy do Eto Guesthouse, ul. Akhvlediani 27. I chociaż guesthouse był wtedy w budowie, to jesteśmy zauroczeni gościnnością Eto i zostajemy. Jest ładnie i czysto, a jedzenie jest bardzo dobre.
Obiad jemy w cafe przy głównym placu, prawie na przeciwko zamku. Jedzenie dobre, ale bez szaleństwa. Jest już po południu, więc decydujemy się jeszcze na szybko coś zwiedzić. Nie marnując czasu na marszrutke łapiemy taksówkę – taksówkarzem okazuje się być bardzo dobrze mówiący po rosyjsku Badri (co wcale nie jest powszechne w Telavi, ale Badri był w wojsku jeszcze za czasów Związku Radzieckiego). Z Badri dobrze się rozumiemy i daje się z nim wynegocjować rozsądną cenę, więc jeździmy razem następne 3 dni. Oczywiście można jeździć marszrutkami i będzie dużo taniej, ale marszrutką można trafić tylko do miejscowości wzdłuż głównej drogi, a marszrutki lokalne jeżdżą bardzo rzadko, czasami tylko jedna dziennie. Wynajęcie samochodu daje oczywista wolność zwiedzania no i niesamowicie oszczędza czas. Z ciekawostek Badri jest wyznawcą Zoroastryzmu – wyjątkowo ciekawe jest porozmawiać z autentycznym wyznawcą jednej z pradawnych religii, nawet jeśli poziom naszej wspólnej wiedzy w tej materii jest bardzo ubogi.
Pierwsze miejsce gdzie wiozą turystów w Kachetii to Tsinandali – park i muzeum Czawczawadze (wejście 20L). Park taki sobie, muzeum lepsze. Ale jest najważniejsze – degustacja wina. To są proste wina, więc nie bądźcie bardzo surowi. Jeśli nie macie w planach zwiedzania winnic, do Tsinandali warto pojechać, a jeśli macie to patrząc na wejście do parku (nie wchodźcie) po prawej od płotu znajduje się winnica firmy Shumi . Jeśli lubicie wino i trochę się na nim znacie – idzie od razu tam. Wg mnie jest to winnica produkująca NAJLEPSZE wino z tych w które odwiedzilśmy w czasie 2 wyjazdów do Gruzji. A trochę winnic zwiedziliśmy. Na miejscu możliwa jest odpłatna degustacja (10L/os), w cenie degustacji jest też krótkie oprowadzenie po winnice. Otwarte do 17:00. Jeśli chcecie kupić wino ze sobą, kupcie – w Tbilisi wino Shumi jest droższe i trudno dostępne.
Po 17:00 wracamy taksówką która na nas czeka do Telavi i próbujemy gdzieś ulokować się na kolację. Jadanie w kółko w niedalekim cafe mi się nie podoba, próbujemy znaleźć lepszą knajpę. Niestety w Telavi jest kiepsko z dobrym jedzeniem (co w Gruzji jest wyjątkowym zjawiskiem - następnego dnia zjedliśmy coś ledwo jadalnego niedaleko bazaru, na ulicy z zawalonym śmieciami kanałem po środku). Taksówkarz zawozi na do restauracji Lordi już prawie na granicy miasta – jemy dużą smaczną kolacje za 35L na 3 osoby.
Ogólnie Telavi sprawia dość smutne wrażenie i jeśli nie macie wyraźnej potrzeby to nie warto tu się zatrzymywać. Te same wycieczki można odbyć samochodem i z Signaghi (choć trochę drożej).
So 25.09.2010 Telavi→ Davit Gareja→ Telavi
Dziś rano jedziemy do monastyru Davit Gareja. Najpierw przyzwoitą drogą w kierunku Tbilisi, potem lokalnymi dróżkami, a końcówkę gruntówka w marnym stanie. Badri nigdy tu nie był, więc prowadzę go wg GPSu, ale w sumie droga jest tylko jedna i ciężko nie trafić. Ewentualnie można przypadkiem wtargnąć do Azerbejdżanu, bo droga zgodnie z mapą prowadzi wzdłuż granicy, ale nie widać jakichkolwiek oznaczeń.
Do Davit Gareji warto się wybrać. Ostatni odcinek drogi to ciekawe, pustynno-górzyste krajobrazy, a sam monastyr jest odremontowany i jest jednym z ciekawszych zabytków w Gruzji. Do monastyru z Telavi jest 130km w połowie drogą bardzo marnej jakości, więc na wycieczkę należy zarezerwować cały dzień. Po drodze warto zatrzymać się na bazarku przy drodze i kupić czurczchełę – lokalne słodyczy z soku winogronowego i orzechów.
Myśmy przyjechali do Kachetii głównie po to, by pic wino, więc w drodze powrotnej jedziemy do … winnic. ;-) Dziś próbujemy dostać się do tych opisanych w LP w wiosce Kvareli. Na miejscu zajechaliśmy zapytać gdzie są winnice na … policje. I co, miejscowy policjant po cywilnemu wsiadł do swojego samochodu (jak się później okazało jakiś ważny lokalny inspektor) i kazał jechać za nim. Życzyłbym sobie tak pomocnej policji w Polsce.
Zwiedziliśmy 2 post radzieckie winzawody obok siebie, z winnicami mieszczącymi się w tunelach w górce za nimi, produkujące prawdopodobnie marki Kindzmarauli Marani (http://www.kmwine.eu/ - nie drogie i zazwyczaj dobre wina, kupowane nawet przez miejscowych – Gruzini prawie nie piją butelkowanego wina, tylko wino własnej roboty) i Georgious Wine. Piszę prawdopodobnie, bo tam każdy produkuję wiele brandów, a 80% marek ma w nazwie Marani (piwnica win), więc w tych starych winzawodach, nie będących jednocześnie marka, a produkujących wszystko dla wszystkich, nie za bardzo można dojść co do czego. Zwłaszcza, że tu miejscowi nie mówili za bardzo w obcych językach.
Zapadło mi do pamięci wręcz znakomite młode białe Rkatsiteli, które było by doskonałe w postaci wina musującego. Z ciekawostek inspektor napił się razem z nami (pił pierwszy - był tylko jeden kieliszek na wszystkich - jako najważniejszy w towarzystwie) oraz rozgrzeszył i pozwolił wypić spory 300ml kieliszek naszemu kierowcy, rzucając coś w stylu” „jak cię zatrzymają, powiedz że Ja pozwoliłem” - to w Gruzji jest absolutnie wystarczające ;-)
Wynajęcie taksówki na cały dzień 130L.
N 26.09.2010 akademia Ikalto, katedra Alaverdi, Telavi
O 9:00 wyjeżdżamy z Badri do Ikalto. Niestety zamknięte. Miejscowy przewodnik prowadzi nas jakimiś bocznymi ścieżkami od tyłu – miejscowy klucznik zapił i nie ma komu otworzyć bramy ;-). W środku pusto i trwa remont – nic specjalnego. Następnie jedziemy do Alaverdi. Duża katedra z murem obronnym stoi dosłownie wśród pól, bardzo nietypowo jak na Gruzję. Alaverdi, chociaż bardzo zniszczona w środku, robi duże wrażenie swoją autentycznością, jakimś średniowiecznym rozmachem i … chorałami gregoriańskimi.
Następnie próbujemy trafić do winnicy „Badagoni” (http://www.badagoni.ge/ - ładne intro!) - niestety nie jesteśmy wpuszczeni, a wizytę trzeba umawiać wcześniej. To jest jedyna firma, do której nie udało nam się dostać podczas pobytu w Gruzji, a jej wino plasuję na pozycji „średnie”.
W okolicy Telavi podjeżdżamy do winzawodu „Teliani Valley” - bardzo szacownej i chyba najlepiej mi znanej marki gruzińskich win. Niestety znowu nie jesteśmy wpuszczeni, a wizytę każą umawiać w centrali w Tbilisi. Na szczęście dostajemy numer telefonu. Kończymy o 14:00 – Badri musi iść do pracy. Jest taksówkarzem i … fryzjerem. Jemy obiad w tym samym cafe co zawsze w parku prawie na przeciwko zamku i idziemy go zwiedzić. Zamek prosty, tylko 3 pokoje ;-), do muzeum nie idziemy. Diana zwiedza jeszcze art gallery i jest zachwycona. Z zamku roztacza się ładny widok na dolinę i Kaukaz.
Jedzenie na kolację kupujemy na bazarze i wieczorem spożywamy to wszystko wraz z winem na kuchni u Eto, próbując tłumaczyć jej przy okazji jak cały ten turystyczny biznes rozwinąć (ona dopiero otworzyła guesthouse).
Pn 27.09.2010 winnica Teliani Valley, Sighnahi
Rano u Eto uczta śniadaniowa – zapiekanka, mięso, chaczapuri i jajka. Diana dzwoni do centrali Teliani Valley (http://www.telianivalley.com) – na szczęście udaje się umówić degustacje, ale drogo 30L/os.
Płacimy więc Eto (25L\os\dzień) i taksówką jedziemy do Sighnaghi ze zwiedzaniem po drodze winnicy. Teliani Valley warto zwiedzić – to jest chyba najlepiej zrobiona fabryka i najbardziej profesjonalnie poprowadzona degustacja na której byliśmy w Gruzji. Wina są na wysokim poziomie, chociaż niestety winnica się ceni i wina są dość drogie. Ale warto kupić dużo i wypić – gdzie jeszcze będziemy mieć taką okazje pić dobre gruzińskie wina – szczególnie polecam czerwone Saperavi Unfiltered i zwykłe Mukuzani.
Po drodze zajeżdżamy jeszcze do winnicy Shumi w Tsinandali by uzupełnić zapasy wina – jednak Shumi jest zdecydowanie najlepsze! Jako że kupiliśmy znów spor, dostajemy jeszcze butelke gratisowej czaczy. Shumi jest równie nowoczesna, ale dużo mniejsza niż Teliani Valley, panuje w niej bardziej kameralna i swobodna atmosfera, więc jeszcze raz gorąco polecam tam degustację win.
Taksówka podwozi nas pod drzwi guesthouse Davida Zandarashvili. Dość mroczne i zniszczone pokoje i nie najczystszą łazienkę rekompensuje wspaniały widok z balkonu na Ałazańską dolinę, a przy dobrej pogodzie widać nawet ośnieżone szczyty Kaukazu. David i Manana to bardzo otwarci, mili i gościnni ludzie, a jedzenie jest bardzo dobre (przyp.: w 2011 roku trwała tam rozbudowa i remont i myślę że teraz warunki zakwaterowania są dużo lepsze).
Wieczorem idziemy pozwiedzać Sighnaghi. Miasteczko ładne, klimatyczne, odrestaurowane raczej na pokaz, z fasady. I sprawia wrażenie wymarłego. Połowa domów chyba jest pusta, niezamieszkana, a czasami to po prostu odmalowana ściana frontowa, a z tyłu nic. Sighnaghi trochę wygląda jak dekoracja filmowa, nie wygląda na prawdziwe miasto. Ale pewnie z czasem to się unormuje, a dobrze że ktoś zadbał o ruch turystyczny i odremontował coś kompleksowo. Nie miałbym nic przeciwko, jakby Prezydent kazał pomalować CAŁE centrum Warszawy, nawet na pokaz i tylko z fasady.
W Sighnaghi jest sporo knajp – jako że to miasteczko turystyczne, ceny są wysokie. Tańszą knajpkę znaleźliśmy trochę z boku – dojście od hotelu Sighnaghi w dół i po prawej od TBC Bank zejdźcie schodami w dół na równoległą ulicę.
Wt 28.09.2010 Bodbe Convent, Sighnaghi
Rano idziemy na piechotę do Bodbe Convent. Klasztor jest ładnie odremontowany, więc warto się przejśc te 4 km. Z powrotem jest pod górę, więc bierzemy taksówkę. Dalszą część dnia wałęsamy się po miasteczku. Warto zwiedzić ekologiczną winiarnie Pheasant Tears (http://www.pheasantstears.com/) na ulicy wylotowej z miasteczka niedaleko przystanku marszrutek. Ceny są wysokie, a wino na mój gust, powiedzmy, ciekawe. Czy warto zapłacić ze 40L za butelkę zwykłego białego wina? Jeśli nie interesujecie się winem absolutnie nie. Jeśli jednak tak to zamówcie degustację i wyróbcie własną opinię ;-). Zawsze warto poznawać ludzi robiących coś z zapałem i wierzących w słuszność tego co robią.
Całkiem ciekawie prezentuje się mur obronny miasteczka, można na niego wejść, a na krańcu północnym, w stronę doliny, jest knajpka z ładnym widokiem, gdzie fajnie jest posiedzieć i napić się dla odmiany piwa.
Śr 29.09.2010 powrót do Tbilisi
Rano odpoczywamy i odsypiamy. Dawid rezerwuje miejsce w marszrutce i zawozi nas na przystanek. Po 2,5 godzinach jesteśmy już w Tbilisi. Tu spotyka nas Dato, poznany wcześniej nad morzem – zaprosił on nas do swojego domu. Z Dato zwiedzamy trochę miasto, jedziemy nad Tbiliskie Morze (zbiornik wodny), a wieczorem oczywiście jest impreza. Niezłe umordowani pijemy domowe wino i gramy do 2:00 w nocy w karty (bo nie warto już spać) i o 03:00 syn Dato zawozi nas na lotnisko.
Cz 30.09.2010
Wracamy też LOTem, cały lot przesypiamy, a na lotnisku w Warszawie obeszło się bez orkiestry powitalnej … ;-)
(Tekst: Gruzja - piękne krajobrazy i zatłoczone marszrutki, Autor: Wład)
Wszystkie zdjęcia z tego wyjazdu można obejrzeć tu:
http://plus.google.com/photos/110610110813845064378/albums