Tajlandia (listopad - grudzień 2007)
Jest to kontynuacja opisu podróży do Chin
Hongkong - Bangkok
Przylatujemy z Hongkongu do Bangkoku późno w nocy, więc pozostaje nam tylko taksówka do hotelu. Jakoś po Chinach spodziewałem się, że Thailand to będzie prawdziwa dzicz i miałem spore obawy przed taxi w nocnym Bangkoku. Dojechaliśmy dość drogo (450THB), ale taksówkarz nic nam nie zrobił ;-). Hotel „New World Lodge”, pomimo bardzo buńczucznej nazwy, średni: obsługa nie miła i dość niemrawa. Pokój dość duży, ale dawno już malowany olejną farbą.
Na objazdówkę po Tajlandii nie chcieliśmy zabierać torby z ciepłymi rzeczami (w Bangkoku +30C, w górach koło Lijiangu w Chinach było -3C i ostra śnieżyca), bo na końcu i tak wracaliśmy do Bangkoku. Za pozostawienie torby w NWL zażądali opłaty. Natomiast w hotelu obok bez problemu wzięli torbę na tydzień tylko na słowo, że po powrocie u nich przenocujemy.
Degresja przewodnikowo-hotelowa – niestety na całym świecie się sprawdza, że hotele wymienione w Lonely Planet, Rough Guide i innych znanych przewodnikach o tym doskonale wiedzą, więc są droższe i znacznie mniej się starają, bo reklamę i napływ turystów mają zapewnione. Na dodatek są zazwyczaj zatłoczone, a w małych hotelach lub kluczowych miejscach po prostu często nie ma miejsc.
Plusem lokalizacji NWL jest bliskość sławnej ulicy nocnej rozrywki Thanon Khao San (skrajnie mi się nie podobała – mnóstwo pijanych zachodnich turystów, wszechobecne tandetne plastikowe krzesła i stoliki wśród straganów i brudu na ulicy oraz głośno przekrzykujące się disco, dudniące z a’la samochodowych subwooferów – jeśli lubisz wino przy świecach, jazzie i lekkiej bryzie na brzegu morza, ta ulica wieczorem przypomni Ci jak wygląda PIEKŁO.
Kolejnym plusem lokalizacji jest możliwość dojścia na piechotę do przystani szybkich łodzi obsługujących komunikację rzeczną. No i są dobre śniadania…
Za dużo tych degresji – w każdym bądź razie idziemy coś na szybko zjeść, kolejnym plusem lokalizacji jest możliwość znalezienia jedzenia nawet w nocy, i padamy spać.
25.11.2007
Bangkok
Budzimy się, nadal jesteśmy we wspaniałym „New World Lodge” (kto wpadł na pomysł nazwać taki hotel tak buńczucznie?). Widok z okna niezły, kanał – dość ściekowy – a za nim najlepsze wzorce architektury losowo-slumsowej – widać nadzór budowlany tu nie istnieje.
Bangkoku nie udało nam się dobrze zwiedzić – nie mieliśmy czasu, a to duże, rozległe miasto o raczej niskiej zabudowie. Ludzi prawie nie widać, w porównaniu z miastami chińskimi jest on oazą spokoju, a w porównaniu z Manilą też wygląda dużo ciszej i bezpieczniej, chociaż ma dla mnie trochę taki wiejski, mało metropolitalny charakter
Jemy śniadanie w hotelu - dobre – i idziemy przejechać się miejscową komunikacją rzeczną. W sumie łodzie te są fajne, mają potężne silniki, a szybkość przybijania i odbijania na przystankach to mistrzostwo świata – koniecznie polecamy się przejechać.
Dobijamy do przystanku „Chang” i idziemy zwiedzić Wielki Pałac i królewską świątynie Wat Phra Kaeo. Ale trwają w nim jakieś uroczystości, związane z rodzina królewska, są tłumy ludzi i większość zamknięta do zwiedzania, więc powierzchownie oglądamy co się da.
Idziemy dalej na piechotę do świątyni Wat Pho – 45 metrowy pozłacany leżący Budda robi wrażenie.
Robi się już późno, późno wyszliśmy i dzień szybko zleciał, zresztą Bangkok jest bardzo duży i chodzenie na piechotę zajmuje zdecydowanie za dużo czasu. Na koniec postanawiamy zobaczyć Złotego Buddę w Wat Traimit – ale jest do 17:00, więc musimy się spieszyć – łapiemy tuk tuka i po krótkich negocjacja i tłumaczeniach, za 40THB jedziemy. Trafiamy dosłownie przed zamknięciem, zresztą najpierw nie wiemy gdzie iść, w świątyni stoi jakiś posąg, ale okazuje się, że to nie ten. W końcu z boku, w jakimś dosłownie niepozornym domku, jest – 5,5 tony złota!, 3m wysokości – warto się wybrać. Dalej spacerujemy w dzielnicy chińskiej, chodzimy trochę wzdłuż kanałów, ale nic ciekawego się nie dzieje, więc wracamy do hotelu tuk tukiem (50THB).
Jemy w hotelu „Diamond Mouse” (kto im wymyśla te nazwy?) obok naszego hotelu – jedzenie jest bardzo dobre, a hotel praktycznie nowy i dużo lepszy. Rezerwujemy sobie pokój na 1 dzień pobytu w czasie powrotu do Chin oraz umawiamy się zostawić torbę z rzeczami – tu zrobią to z przyjemnością i za darmo.
Wieczorem wychodzimy coś zjeść na Khao San, ale szybko się zwijamy w stronę spokojniejszej okolicy. Nic specjalnie ciekawego do jedzenia nie znajdujemy, zresztą kuchnia tajska jakoś nie zapadła mi w pamięci. Próbuje kupić podkoszulek, wiec zataczamy coraz większe kręgi, ale nie mają dużych rozmiarów.
26.11.2007
Bangkok – Nakhom Pathom – Damnoen Saduak
Pobudka i szybkie śniadanie. Dziś zaczynamy krótką objazdówkę, w zasadzie nie odjeżdżamy za daleko od Bangkoku, bo nie mamy za dużo czasu – tylko 5 dni.
Na dworzec jedziemy taksówką – znajduje się on gdzieś na obrzeżach i nie mamy pojęcia jak tam trafić komunikacją miejską.
Dworzec autobusowy bardzo nowoczesny, można powiedzieć że wypasiony (w Polsce takich nie ma), wielopiętrowy, schody ruchome, wyświetlacze, rozkłady jazdy po tajsku i nic nie wiadomo ;-).
Jakaś duża pani przy okienkach pyta, gdzie chcemy jechać - do Nakhom Pathom – więc chodźcie ze mną. Idziemy dość długo, jakimiś schodami, dworzec duży, czysty i …pusty.
Pani okazuje się być konduktorem właśnie odjeżdżającego autobusu w dobrym dla nas kierunku. Jedziemy krótko, ok. 1,5h, kierowca i pani konduktor są bardzo mili, tłumaczą gdzie jest przystanek w stronę Damnoen Saduak (gdzie pojedziemy wieczorem), a nas wysadzają dosłownie przy bramie Nakhom Pathom, chociaż przystanku tu nie ma.
Degresja autobusowa – jak w Chinach tak i Tajlandii nie praktykuje się kupowanie biletów autobusowych z wyprzedzeniem, w wielu miejscach chyba nawet nie da się tego zrobić. Ludzi nie są bogaci i nie mają samochodów, a z drugiej strony zagęszczenie ludności wymusza częste kursy do wszystkich ważniejszych miast.
Tajska degresja autobusowa – autobusów jest kilka klas, pierwsza i druga ma działającą klimę, są w gorszym stanie (ale znośnym) niż autobusy międzymiastowe w Chinach i chyba są trochę brudniejsze. Natomiast trzecia klasa jest bardzo tania i zdecydowanie warta jest przejechania się. Nam się trafił bardzo stary autobus w całkiem niezłym stanie, przy czym podłogę miał drewniana, z desek, a cały salon z chromowanej nierdzewki, jak w lustrze. Oczywiście klimy nie ma, otwierane do góry okna zapewniają chętnym funkcję „zimnego łokcia”, a ogromne wiatraki podwieszone mniej więcej co metr w dwóch rzędach na całej długości sufitu na pewno wywołają u was refleksję, czy aby nie jest to największy przeciąg, którego w życiu doświadczyliście. Na dodatek miejsc w rzędzie jest pięć – tak, to nie błąd, pięć!, przy takiej samej szerokości autobusu. Tajowie się w miarę mieszczą, a ze mną nie ma problemu – zajmuje dwa i już ;-).
A, i jeszcze jedno. Autobusy międzymiastowe mają numery linii, jak w mieście Jest to bardzo wygodny, wręcz doskonały pomysł. „Jak jedziecie do czegoś tam, to złapcie 15 lub 421” – bardzo wygodne. Z daleka numer lepiej widać, nie trzeba się wczytywać w małe napisy miejscowości, zresztą transkrypcja tajskich nazw na angielski jest dość umowna, a nazwy bardzo podobne, więc nie zawsze można szybko dojść, czy to coś jest tym, co nas interesuje.
No cóż, wchodzimy na terytorium Phra Pathom. Celowo piszę „terytorium”, bo od kilku dni trudno mi jest się przyzwyczaić, że do świątyni nie można wejść, a wszystko jest na otwartym powietrzu. Akurat trwa jakiś festyn, sporo ludzi i kwestujących mnichów.
Po Chinach jakoś nie mogę się zaadaptować do tajskich zabytków – nie zachwyca mnie wszechobecna tandeta i właśnie brak możliwości wejścia „do środka”. Spędzamy tu może godzinkę i ruszamy dalej autobusem do Damnoen Saduak.
Działając trochę za namową przewodnika, chcemy przenocować w Damnoen Saduak, żeby trafić na pływający targ rano, kiedy nie ma jeszcze tłumu jednodniowych wycieczek z Bangkoku.
Autobus łapiemy szybko i bez problemu dojeżdżamy. Pascal ostrzega, że kierowcy autobusów nie wysadzają turystów na dworcu, tylko jadą z nimi dalej za most, na plac gdzie czekają naganiacze. Tak niestety jest. I będąc pierwszy raz w danym miejscu, trudno się zorientować, czy trzeba wysiadać tu gdzie miejscowi, czy na następnym przystanku.
Z hotelem idziemy trochę pod prąd, bo wcześniej znalazłem w internecie hotel, zdjęcia którego mi się bardzo spodobały. Co prawda napisane było, że jest w okolicy Damnoen Saduak, ale cóż. Odganiamy się więc od naganiaczy i twardo szukamy „naszego” hotelu.
Idziemy, idziemy, idziemy i nic – wyśliśmy już z miasteczka i idziemy trasą w kierunku Bangkoku, wywołując dziwne reakcję u kierowców. Zatrzymują się nawet autobusy dalekobieżne z pytaniem, czy nas nie podwieźć. Normalnie jakbym machał ręką, dalekobieżny by się nie zatrzymał ;-). W końcu dochodzimy, ale okazuje się, że hotel jest dobre 3-4km od przystanku.
Meldujemy się, hotel Ban Sukchoke Resort mi się bardzo podoba – ładne, bardzo klimatyczne drewniane domki wzdłuż kanału, dużo kwiatów. Przyszło mi do głowy, że kiedyś trzeba tu zorganizować jakąś konferencje – miejsce jest bardzo klimatyczne. Jemy drogi obiad, wiadomo, brak konkurencji i chwilę odpoczywamy. Na kolację jedziemy do miasta ;-), zamawiamy więc taxi, czyli przyjeżdża tuk tuk ;-)
W samym Damnoen Saduak nie ma nic: kilka sklepów, kilka pustych knajp przy moście, jedna ulica i kurz. Próbujemy dojść na miejsce targu, ale na piechotę za daleko, więc po 1km rezygnujemy. Jemy w jakieś pustej knajpie przy moście całkiem przyzwoitą kolację i idziemy na piechotę do miasta, żeby złapać transport do hotelu. Hmm, są tylko taksów motorowe na mikrych chińskich motorkach 125cc. Wsiada się z tyłu i jedzie. Motor Diany całkiem żwawo wystartował, a ani mój kierowca, a ni jego motor nie spodziewał się mojej wagi … ;-)
27.11.2007
Damnoen Saduak - Kanchanaburi
Wstajemy wcześniej i łapiemy songthaew'a (kto to wymyślił, tego się nie da wymówić, już wolę filipiński jeepney, czyt: dżipni ;-) do miasta, a tam następnego na targ.
Targ rzeczywiście klimatyczny, wiele pań pływa na łódkach i sprzedaje sobie na wzajem warzywa. Najciekawsze, że w obrębie targu jest zakaz używania silnika (i pewnie płoszenia kaczek ;-). Robię sporo zdjęć. W okolicach 11:00 przybywają pierwsi turyści z wycieczek jednodniowych i zaczyna być tłoczno, więc łapiemy tuk tuk'a i jedziemy od razu na przystanek autobusowy.
Do Kanchanaburi nie ma bezpośredniego połączenia, ale miejscowi mili i uczynni, wszyscy nam tłumaczą gdzie wysiadać i jaki numer autobusu złapać dalej. Wysiadamy więc na jakimś zjeździe z szosy, gdzie stoi sporo innych osób – miejsce przesiadkowe. Przystanku jako takiego nie ma – przecież wszyscy wiedzą ;-). Łapiemy następny autobus i docieramy do celu.
Oczywiście sporo naganiaczy, w zasadzie można bez problemu korzystać z ich usług, to coś w rodzaju naganiaczy w Zakopanym. No może istnieje szansa niewielkiego przepłacenia.
Myśmy zwyczajem podróży w Chinach, gdzie trzeba mieć wszystko pobookowane w przód, robimy tak samo i w Tajlandii. Obok przystanku jest jakaś informacja turystyczna, gdzie pozwalają nam zadzwonić do naszego VN Guesthousu, który przysyła po nas tuk tuk'a – tu odbiór z dworca zazwyczaj jest w cenie noclegu.
VN Guesthouse jest raft hotelem, czyli niektóre pokoje mieszczą się na metalowej tratwie. Warunki dobre, klima działa, dobre jedzenie w knajpie, ceny niskie i bardzo miła pani zarządza. Super. Jedyne 2 minusy, to stosunkowo dalego do drogi (sklepy) i do centrum, czyli trzeba wzywać tuk tuk'a.
W Kanchanaburi każdy guesthouse ma przygotowany ten sam zestaw wycieczek dla turystów – są one tanie, 20-30$, więc wszyscy jeżdżą na jednodniowe wycieczki i raczej nie kombinuje się dojazdu samemu, zwłaszcza że w wiele wycieczkowych miejsc nie ma dojazdu transportem publicznym, więc i tak trzeba wynajmować samochód, co w końcowym rozliczeniu wyjdzie dużo drożej, Nasze wycieczki odbywały się zwykłym songthaew'em, który ostro pomykał po pustych drogach, więc niektóre kapitalistki bały się wypaść, a i wiało dość mocno, bo przecież on nie ma szyb.
Więc przyjeżdżamy po południu i właścicielka mówi, że za 5 min. wyjeżdża wycieczka do Świątyni Rezerwatu Tygrysów. Szybka decyzja- prosimy o 2 kanapki na wynos, rzucamy plecaki, biorę sprzęt foto i jedziemy. Pascal opisuje to miejsce jako „...najdziwniejszą i najbardziej kontrowersyjną atrakcję Kanchanaburi...” i rzeczywiście tak jest.
Kiedyś mnich, prowadzący ten interes, był często pokazywany w National Geographic, ale później zrobiło się o tym cicho.
Tygrysy są prowadzone na łańcuchach i zganiane w jedne miejsce do wąwozu, żeby później zagonić tam turystów w celu pooglądania tygrysów i zrobienia sobie z nimi zdjęć. Wygląda to wszystko raczej żałośnie i mi się nie podobało. No ale zdjęcia z tygrysem mamy ;-)
28.11.2007
Kanchanaburi
Atrakcje Kanchanaburi można zobaczyć tu:
http://www.kanchanaburi-info.com/en/index.html
Na dziś kupiliśmy nieco droższa wycieczkę na Erewan Waterfals (wodospady) połączoną z powrotem „koleją śmierci”.
Wodospady niewielkie, ale fajne, w dżunglopodobnym lesie. Bardzo ładne widoki. Jedynie wchodzenie coraz wyżej męczy, bo dzień słoneczny i upalny. Przy szóstej kaskadzie zaczynam marudzić i nie chcę iść dalej, bo jestem bardzo zmęczony. Ale Diana nalega, więc dochodzimy do końca. Następnie mam dużo większe problemy z zejściem, bo ledwie stoję na nogach.
Powrót koleją jest bardzo ciekawy i chociaż jest mnóstwo turystów, to wagoniki klimatyczne i pełne dzieci, bo one normalnie dojeżdżają tą koleją do szkoły. Z trasy kolei roztaczają się piękne widoki na rzekę Kwai, tak że tę wycieczkę bardzo polecam.
Wieczorem ledwie żyję, mierzę temperaturę i mam prawie 40C gorączki.
Smutne, jestem chory....
29.11.2007
Kanchanaburi
Budzę się i czuje się bardzo źle, ledwo dochodzę 10 metrów na śniadanie. Mam wysoką gorączkę, więc czas przetestować miejscową służbę zdrowia. Zamiast pogotowia przyjeżdża ten sam, zaprzyjaźniony z hotelem tuk tuk ;-). Ale zabierają mnie do prywatnego szpitala.
W lekkiej panice przypominam sobie angielskie nazwy chorób, strzykawek i innego sprzętu. Ale na miejscu wypas: skórzane fotele w poczekalni, czysto i ładnie. Zakładają mi nawet plastikową kartę pacjenta.
Trafiam do lekarza i od razu pytam o malarię i denge. O malarię wiadomo, bo dla nas malaria jest przecież wszędzie. Pan zdziwiony pyta mnie, czy byłem ostatnio w dżungli w Laosie. No pięknie, ja tu kurcze umieram, a on mnie o Laos wypytuje, co to Viasat Explorer? Mówię że nie byłem, a on mnie że u nich nie ma żadnej malarii, no może właśnie gdzieś w głębi Laosu. Oczywiście nalegam na teście, więc go robią i oczywiście malarii nie mam.
A denge dlatego, że cały Hongkong, gdzie byliśmy tydzień wcześniej, oblepiony był plakatami z komarem, napisem DENGE i czymś po chińsku na dole, czyli pewnie „Strzeż się komara!!!” Oczywiście denge też nie mam. Ma Pan zwykła grypę – mówi lekarz – antybiotyki mam ze sobą, nawet jestem trochę rozczarowany, że mam grypę kiedy na zewnątrz jest ponad 30C.
Za wizytę oraz testy na malarię i dengę płacę w szpitalu 785BTH czyli jakieś 75zł.
Degresja chorobowa: planując długa podroż w Chinach musicie założyć, że tak i tak zachorujecie. Wiele miejscowych w chińskich miastach nosi maseczki wcale nie z powodu zanieczyszczeń jak mówią nam w TV, a dlatego, że nie stać ich na chorowanie i muszą pracować. Niestety w Chinach skupiska ludzi są ogromne i zawsze w metrze lub autobusie znajdzie się ktoś, kto kicha oczywiście nie przykrywając się, bo w Chinach nie ma takiego zwyczaju.
Moja choroba w zasadzie kończy objazdówkę, Diana idzie na miasto po leki i coś do jedzenia, ja dogorywam w hotelu i wychodzę tylko do hotelowej knajpki coś zjeść.
30.11.2007
Kanchanaburi - Bangkok
Dziś wracamy do Bangkoku.
Choroba chorobą, a plan zwiedzania trzeba realizować. Mamy zarezerwowany samolot na Phuket, zapłacony hotel na Phukecie i częściowo zapłacone safari nurkowe na Similanach.
Jesteśmy już kilka dni w Kanchanaburi, a ja tak i nie zwiedziłem sławnego Mostu na rzece Kwai. Więc bierzemy najpierw tuk tuk'a „do mostu”, oglądamy go przez chwile i jedziemy na przystanek autobusowy. Podróż pamiętam słabo, bo byłem pól przytomny od choroby i antybiotyku. Wieczorem w Bangkoku tylko jemy w hotelowej knajpce i nigdzie nie chodzimy. Smutne...
1.12.2007
Bangkok – Phuket (Karon Beach)
Z rana taksówka na lotnisko i testowanie nowości dla nas – największych tanich linij azjatyckich AirAsia. Nowe airbusy, lot on time – pozytywnie.
Pierwszy raz lecimy w rejsie, gdzie w samolocie brak jest oznaczonych miejsc (teraz ten pomysł przejął już WizzAir latający z Polski) i każdy siada gdzie chcę, więc jest trochę tłoczno przy wejściu, bo ostatni będą stali (to taki żarcik ;-).
Na Phuket są busy, rozwożące turystów do drzwi hotelu, więc wystarczy znaleźć jadący na twoją plaże (w naszym przypadku Karen Beach) i z dojazdem nie ma najmniejszego kłopotu.
Debilnym zwyczajem jest zajechanie po drodze do agencji turystycznej, gdzie wszystkim wręcz każą wyjść z busa i wciskają jakieś wycieczki. Jestem zmęczony i po prostu wysyłam ich bardzo daleko. Byliśmy na Phuket jeszcze raz w 2008 roku i taki numer robią nawet w nocy – przesada.
Diana też zachorowuję... Z wizyty u lekarza rezygnujemy, po prostu kupujemy te same prochy. To bardzo smutne - safari nie będzie.
W hotelu Diamond Cottage Resort & Spa Phuket mieliśmy tylko przenocować, ale musimy zrezygnować z safari nurkowego i gdzieś się kurować, więc zostajemy w hotelu na tydzień, zwłaszcza że w zimie jest promocja 30$ za dobę, więc jak na taki hotel to bardzo tanio. Hotel przyjemny, kameralny, ma basen i jest na górce - przy poziomie morza wiele do myślenia dają kierunkowskazy drogi ucieczki od tsunami – Phuket był mocno zniszczony w czasie ostatniego.
2.12.2007 - 7.12.2007
Phuket (Karon Beach)
Nie wiele się w te dni działo. Pierwsze dwa jesteśmy tak słabi, że dosłownie trzymamy się siebie jak idziemy coś zjeść. Ja raz poszedłem na basen, a Diana głównie śpi w pokoju.
Następne 4 jest już lepiej. Chodzimy na basen i na plaże, która jest 3 min na piechotę w dół od hotelu. Poznaliśmy parę miłych Rosjan z Petersburga, którzy mieszkają w hotelu przy plaży, więc mamy towarzystwo na plażę i wieczorem do knajpy. Obchodzimy okolicę na piechotę, ale prócz mnóstwa barów „z dziewczynami” dookoła nie ma nic ciekawego.
Dla jasności, na Phuket mi się nie podoba – jest mnóstwo prostytutek wszelkiego rodzaju i wieczorem samemu ciężko przejść 10 metrów. Nawet w parzę z Dianą zaczepiają nas „na trójkącik”. Innych atrakcji w zasadzie brak. Knajpy są raczej tandetne, a i znalezienie dobrego jedzenia jest raczej trudne. I Phatong i Karen Beach wyglądają mniej więcej jak plaża nad Zegrzem – dość brudno i tandetnie.
8.12.2007
Phuket – Bangkok – Hongkong - Shanghai
Dziś kończymy naszą wizytę w Tajlandii. Wyjeżdżamy wcześnie rano, o 5:00 - o takiej porze nie ma jeszcze busów więc jesteśmy zmuszeni zamówić taksówkę. Z dwoma przesiadkami lecimy dziś do Shanghaju...
Zapraszamy do dalszego opisu w podróży do Chin
W marcu 2008 wracamy na Phuket, żeby zrobić safari nurkowe, które w tej podróży musieliśmy odwołać z powodu choroby.
Opis safari "Tajlandia - safari Similany / Richelieu Rock (marzec 2008)" można przeczytać tu.
(tekst: Tajlandia (listopad - grudzień 2007), autor: Wład)