Chiny (listopad - grudzień 2007)

Długo zbieraliśmy się do Chin. I w końcu pojechaliśmy... To był długi wyjazd: 50 dni.

Tu można zobaczyć trasę podróży w Google Maps


29.10.2007
A więc podróż rozpoczęta! Po całym tygodniu siedzenia "w internecie" i załatwiania hoteli (w pierwszych 3 miastach), trasy itd., itp. spakowani do plecaków wyruszyliśmy na wschód. Lot mamy z Warszawy do Pekinu z przesiadką i 3 godzinną przerwą w Moskwie. To nawet lepiej, bo przynajmniej można pochodzić, więc nogi nie tak bardzo się męczą. Jedynie samo lotnisko Szeremet'jevo 2 nie jest zbyt fajne, bo miejsc do siedzenia jest bardzo mało, przestrzeni też nie za dużo, a duty free po jakimś czasie się nudzi.

Ale co tam - i tak Szeremet'jevo 2 jest 100 razy lepsze niż Szeremet'jevo 1, które jest 10 razy mniejsze niż "2" i w ogóle nie posiada duty free, jest w nim jedna kawiarnia i 10 miejsc siedzących, więc nie ma co narzekać.

Do Moskwy - 2 godziny Tupolewym (strasznie ciasno), z Moskwy do Pekinu - 7 godzin Boeingiem. W samolocie najwięcej było "chelnokov" - jak nazywają ich Rosjanie - czyli ludzi "z bazaru" latających tam i z powrotem za towarem do Chin. Ale było też trochę turystów.

Niektórzy rosjanie od razu po starcie "rozlozhili polanu", czyli wyciągnęli wszystko co zdążyli kupić w duty free (łosoś, kurczak wędzony, kiełbasa, ser, chleb itd. - w rosyjskim duty free można kupić wszystko co potrzebne do porządnej imprezy) wraz z alkoholem i rozpoczęli imprezę. Na początku nawet nie było źle, ale po kolejnej flaszce whisky na trzech im w ogóle nie chciało się spać, więc sobie rozmawiali, tyle że krzycząc bo chyba ogłuchli od tego alkoholu. Ponieważ była już głęboka noc, a bezpośrednio za nimi siedziała jakaś angielka w średnim wieku, zaczęła się awantura. Po zaangażowaniu stewardessy doszło do tego że szefowa lotu przyszła z gościem z ochrony i najbardziej głośnemu z facetów dała do podpisu dokument, w którym mówiło się, że bierze on na siebie całą odpowiedzialność i koszty międzylądowania w Nowosybirsku w celu jego wysadzenia.
I to nareszcie podziałało! Chociaż i tak angielka została przesadzona do business klasy.
Reszta lotu już minęła normalnie.

30.10.2007
Pekin (Beijing)

Przed lądowaniem (o 6 rano) rozdali wszystkim aż po 3 różne karty do wypełnienia - jedna "zdrowotna", druga celna, a trzecia "wjazdowo-wyjazdowa", w niektórych pytania były tak szczegółowe a jednocześnie tak dziwnie zagmatwane, że ciężko było się połapać o co im chodzi, niektórzy Rosjanie w ogóle nie wiedzieli jak to wypełnić więc pytali wszystkich naokoło, ale to raczej dlatego że nie znają angielskiego (przecież wszędzie można się dogadać po rosyjsku ;)).

W samolocie poznaliśmy młodego prawnika z Moskwy (Ormianina z pochodzenia) - Miszę. Leciał on spotkać się z kolegą i razem z nim zwiedzić trochę Chin w ciągu 1,5 tygodnia. Ale był on całkowicie nie przygotowany - nie miał ani mapy, ani przewodnika, ani odpowiednich ubrań (przecież był już prawie listopad i 5-10 stopni C). A ponieważ jego kolega miał trochę później od niego przylecieć z Szenzhen, to Misza chętnie z nami zabrał się do hotelu.

Już na lotnisku człowiek przeżywa ogromny szok, bo jednak kiedy wokół ciebie większość ludzi rozmawia w całkowicie niezrozumianym języku, większość napisów też jest w tym języku, to zaczynasz czuć się nieswojo.
Ale mieliśmy przecież przewodnik Pascala! (bez niego ani rusz!) Więc przy jego pomocy znaleźliśmy odpowiedni shuttle bus do metra (po 16 Y od os.). Dla orientacji: 1 Yuan lub RMB = mniej więcej 1/3 złotego.

Shuttle busów tam jest 4 czy 5 linii, każda ma swoją trasę i staje na odpowiednich przystankach, więc należy uważnie je wybierać. Na szczęście w opisie naszego hotelu w internetowym serwisie był bardzo dokładny opis dojazdu z lotniska. Dodatkowo w autobusie, ponieważ rozmawialiśmy z Miszą po rosyjsku, jeden z chińczyków też się odezwał i okazało się, że on kiedyś studiował w Rosji, więc zna trochę rosyjski. Z jego dodatkową pomocą wyszliśmy na odpowiednim przystanku i przesiedliśmy się do metra.

Metro w Pekinie ma 4 linie, bilet kosztuje 2 RMB za jeden przejazd niezależnie od trasy i czasu jazdy. Od wyjścia z metra do naszego hotelu musieliśmy przejść jeszcze 300 metrów. Cała podróż od wyjścia z lotniska do hotelu zajęła nam około 1,5 godziny, przy czym 35 minut jechał sam shuttle bus.

W Beijingu (Pekinie) spaliśmy w hotelu Hutong Inn (www.Hutong-Inn-Hotel-Beijing.com), który się znajduje jak nazwa wskazuje w rejonie hutongów, czyli starego budownictwa.
Normalnie w rejon hutongów prowadzą płatne wycieczki turystów - nam nie trzeba było, ponieważ wokół naszego hotelu było 99% hutongów za darmo ;).
Hotel jest bardzo przyjemny - nawet na koniec naszej podróży po Chinach, kiedy zwiedziliśmy mnóstwo różnych hoteli, uważamy że miło w nim zatrzymać się w Pekinie. Pokoje są raczej dwugwiazdkowe (czysto ale ciasno), za to mają miłą obsługę, dodatkowo prawie wszyscy mówią po angielsku! Co jest bardzo w Chinach bardzo rzadkie.

W Chinach jest obowiązek meldunkowy dla wszystkich, więc zawsze w hotelu należy wypełnić formularz. Na szczęście za nas prawie wszędzie wypełniali go recepcjoniści. Niestety zajmuje im to zazwyczaj bardzo dużo czasu, ponieważ oni oglądają nasze paszporty tak jak byśmy my oglądali ich chińskie, więc ci którzy nie mówią po angielsku zazwyczaj spędzają nad twoim paszportem 10 minut szukając np. nazwiska ;).

Dodatkowo we wszystkich hotelach wymagają depozytu (od 100 do nawet 500 Y) za pokój, który zwracają przy wymeldowaniu się. Najlepiej też przy meldowaniu się zapłacić za cały pobyt z góry, inaczej można na następny dzień spotkać się z niedziałającym kluczem, który trzeba będzie updateować na recepcji tłumacząc kolejny raz, że zapłacisz przy wyjeździe.

Po spełnieniu wszystkich formalności ulokowaliśmy się w naszym malutkim pokoju (pokoje nie grzeszą w tym hotelu rozmiarami), a nasz rosyjski kolega zaczął negocjować z managerką hotelu cenę dla jego pobytu. Długo to trwało, chodzili oglądać pokoje itd. Ale w końcu się udało. Dodać należy, że bardzo ważne jest oglądanie pokoi, ponieważ często mogą na początku proponować pokój który np. nie ma normalnego okna, a ma mini-okienko na korytarz. Wiadomo, że taki pokój jest tańszy, ale niektórym może to przeszkadzać.

Ponieważ było jeszcze przed 10 rano managerka hotelu zaprowadziła nas do barku w hotelu gdzie mogliśmy załapać się na resztki śniadania. Niestety nie było to śniadanie naszych marzeń - jedynie co było o tej godzinie to tosty, dżem, masło i kawa. W następne dni stwierdziliśmy że jest to najbardziej jadalne, ponieważ reszta chińskich dań nie była zbyt smaczna dla nas (ryż z warzywami na dziwnym oleju, pieczywo na parze i zimne zawijańce z ciasta na racuchy). Więc czekało nas kilka takich samych nudnych śniadań z tostami w roli głównej.

Trochę odpoczęliśmy i po południu spotkaliśmy się z Caren - dziewczyną, którą poleciła nam nasza znajoma amerykanka. Szczerze mówiąc, amerykanie są jednak dziwni - nasza znajoma nazywała Caren i jeszcze kilka osób które poznała w Chinach "friend", więc oczekiwaliśmy, że Caren będzie przynajmniej pamiętać o niej i odniesie się do nas jak do znajomych. Tymczasem Caren długo nie mogła sobie przypomnieć o kim mówimy i byliśmy dla niej tylko kolejnymi turystami, których za pieniądze (200Y za dzień) ona oprowadzi po Pekinie i okolicach w ciągu 3 dni.

Nie możemy narzekać - dziewczyna bardzo miła, uczynna itd. Była trochę zaskoczona, kiedy powiedzieliśmy że nie chcemy wszędzie jeździć taksówkami, tylko normalnym transportem miejskim, tym bardziej że w Pekinie jest dobrze rozbudowane metro. Jak już później zrozumieliśmy chińczycy myślą, że wszyscy obcokrajowcy jeżdżą tylko taksówkami, jedzą tylko w najdroższych restauracjach, ubierają się tylko w najdroższych butikach i takie im proponują. Dlatego musieliśmy Caren uświadomić, że nie jesteśmy "kapitalistami", tylko normalnymi ludźmi, więc chcemy zobaczyć, jak żyją zwykli chińczycy.

Wieczorkiem idziemy pospacerować w okolicach Zakazanego Miasta i spróbować pierwszej "prawdziwej chińskiej kuchni" w knajpce wyglądającej na stołówkę z ceratkami i kuchnią prawie na ulicy. Caren zamówiła nam asekuracyjnie ryż, bakłażany, seler i kukurydzę. Zieloną herbatę tam chyba nie wliczają - przynoszą ją standardowo w dużym czajniczku nawet nie pytając. Za wszystko na trzech wyszło 78 Y, czyli około 26 zł - całkiem nieźle. Ponieważ byliśmy wykończeni podróżą i zmianą czasu (w Polsce wtedy była już 4 rano), poszliśmy na kawę. Caren długo szukała kawiarni dla nas, ale udało się. W malutkiej kawiarence z dwoma stolikami wypiliśmy kawę z ekspresu, która po miesiącu spędzonym we Włoszech w ogóle nie smakowała. Za trzech zapłaciliśmy 68Y - prawie tyle samo co za pełnowartościowy posiłek z herbatą ?! Wtedy też zrozumieliśmy, że na czas podróży po Chinach należy zapomnieć o kawie w knajpie i pić tylko tą, którą zabraliśmy ze sobą z Polski.

Caren zaprowadza nas jeszcze do galerii artystycznej, gdzie ona podobno pracuje. Jest tam dużo typowych chińskich malowideł na ryżowym papierze i przyklejonych na jedwab. Od małych do dużych. Niektóre bardzo ładne. Ale niestety cena - 200Y za jeden o wielkości ok. 40x100 cm! A zazwyczaj jest to komplet "4 pory roku", więc najlepiej kupić wszystkie za 800Y. Drogo. Poza tym teraz nic nie możemy nawet kupić, ponieważ przed nami cała podróż, i te malowidła po prostu nie przetrwają. Niektóre są naprawdę majstersztykami - malowane z najdrobniejszymi szczegółami. Trzeba będzie zastanowić się nad kupnem w drodze powrotnej.

Jednocześnie w tej że galerii zobaczyliśmy jeszcze kilka turystów z ich chińskimi "guideami", którzy mówili prawie to samo co nasza Caren. Poza tym jak weszliśmy do tej galerii, to nie zauważyłam takiego przywitania się Caren z pracownikami galerii jak z kolegami z pracy. Dlatego zaczęło się nam wydawać, że przewodnik Pascala ma rację - bardzo dużo chińczyków przedstawia się turystom jako studenci Instytutu Sztuk Pięknych i prowadzą do galerii, gdzie podobnie sprzedają swoje prace. A prawdopodobnie są umówieni z galerią, że będą przyprowadzać turystów i np. otrzymywać prowizję od sprzedanego towaru turystom. Nie wiemy czy mamy rację, ale zweryfikować się tego nie da - nigdy nie da się zrozumieć, czy chińczycy mówią tobie prawdę, czy kręcą, czy żartują.

Ponieważ kawa nam pomogła przeżyć tylko następne 5 minut, umówiliśmy się na jutro z Caren i poszliśmy do hotelu spać.

31.10.2007
Beijing

Po śniadaniu jedziemy na plac Tiananmen aby spotkać się z Caren. Plac faktycznie jest największy na świecie (ponad 40 ha) i robi wrażenie. Na nim w ciągu dnia jest mnóstwo ludzi, turystów i sprzedających wszelkiego rodzaju suweniry. Ale oprócz przejścia z jednego końca na drugi nie ma więcej co tam robić. Plac jest ogrodzony wokół barierkami i tylko w niektórych miejscach można wejść i wyjść. Nie wolno po nim jeździć, nawet rowerami. Po trzech stronach placu są duże budowle w stylu radzieckim - Pałac Narodu, Muzeum Historii Chin i Muzeum Rewolucji Chińskiej. Na środku placu jest mauzoleum Mao, do którego ciągle stoi duża kolejka - przecież wszyscy chińscy turyści muszą go odwiedzić.

My sobie odpuszczamy - nie bawi nas oglądanie nieboszczyka. Po zrobieniu kilku zdjęć idziemy do Zakazanego Miasta. Jest to potoczna nazwa kompleksu pałacu cesarskiego Gugong, ponieważ przez 500 lat, w których mieszkali tam kolejni 24 cesarzy, zwykłym ludziom nie wolno było zbliżyć się do murów tego kompleksu. W skład tego kompleksu wchodzi 800 budowli, więc zobaczyć wszystko w normalnym czasie się nie da. Poza tym wg nas Zakazane Miasto jest przereklamowane. Ogromne terytorium z małą ilością zieleni i mnóstwem turystów. Budowle prawie wszystkie są takie same. Wewnątrz prawie nic nie można zobaczyć - niektóre pomieszczenia w ogóle zamknięte, niektóre mają otwarte drzwi, ale w drzwiach wisi łańcuszek, za który nie można przejść. A bez wejścia nic nie widać, bo wewnątrz jest bardzo ciemno. W związku z tym cały tłum stoi przed łańcuchem i błyska fleszami. W ogóle chińczycy nie są mocni w wyeksponowaniu eksponatów w takich pałacach. A za wejście biorą 60Y za osobę.

Poszczególne budynki u nich służyły do różnych czynności - oddzielnie do ubierania się przed ceremonią, inna dla skupienia się przed ceremonią, inna dla narad, itd. Najzabawniejsze dla nas są nazwy ich poszczególnych pałaców - np. Pawilon Najwyższej Harmonii, Zachowania Harmonii, Jedności, Ziemskiego Spokoju, Niebiańskiej Czystości, Doskonalenia Umysłu - oni tak mogą bez końca ;).

Potem pojechaliśmy taksówką do Świątyni Nieba (Tiantan). Jak zawsze w Chinach świątynia to nie jest jeden budynek, tylko kompleks zazwyczaj różnych budynków i zazwyczaj otoczony parkiem. Właśnie taka też jest Świątynia Nieba. Jak dla nas - o wiele lepsza niż Zakazane Miasto. Odbywały się w niej najważniejsze ceremonie państwowo-religijne. A główny budynek Pawilon Modlitwy Rocznej jest naprawdę piękny - zbudowany z drewna bez gwoździ i mający kształt kolisty z potrójnym dachem z błękitnych dachówek.

Po Świątyni Nieba byliśmy już porządnie zmęczeni i głodni - zwiedzanie chińskich świątyń jest ciężką pracą, ponieważ wszystkie ich zabytki są bardzo rozległe, więc aby cokolwiek zobaczyć trzeba się mocno nachodzić. A robić w trakcie zwiedzania przerwę na obiad jest trochę bez sensu - po-pierwsze uciekają cenne minuty słońca, kiedy można robić zdjęcia, po-drugie bez wychodzenia ze świątyni można zjeść tylko w knajpkach lub fastfoodach wewnątrz świątyni (zazwyczaj robią takie na obrzeżach, bo przecież inaczej chińczycy poumieraliby z głodu - oni muszą prawie nieustannie jeść), które wiadomo, że są o wiele droższe niż normalne knajpki, a do tego wcale nie są smaczne.

A więc udaliśmy się na obiad. Tym razem Caren zaprowadziła nas do restauracji specjalizującej się w typowym pekińskim daniu - kaczce po-pekińsku ;-). Podają oddzielnie kawałki pieczonej kaczki bez kości, ale niestety ze skórką, bardzo cienkie placki z ryżowej mąki, pokrojone w długie paski por, ogórek, sos ciemno-brązowy (ale nie sojowy). Należy na placku ułożyć kawałki kaczki, poru i ogórka, zwinąć w rulonik i maczając w sos gryźć. Uważam, że dopóki kaczka i placki są ciepłe, i jeżeli kaczkę oczyścić ze skórki, to będzie to całkiem dobre. Ale nie powiem, żeby było to zachwycające. W zestawie przed podaniem kaczki podają "zupę z kaczki", piszę w cudzysłowie, bo jak dla nas ciężko było to nazwać zupą, raczej wodą, w której ta kaczka się gotowała. Do tej wody nic nie dodają, więc jest tylko trochę mętnawa, a smaku prawie nie ma. Ale cały ten zestaw jest strasznie drogi, bo za dwa zestawy, 2 piwa i herbatę zapłaciliśmy 300Y! Chociaż jak potem upewniliśmy się, są miejsca, gdzie ta kaczka jest o wiele droższa. W Pekinie są nawet specjalne wykwintne mega restauracje nawet 3-4 piętrowe, gdzie podają kaczkę po-pekińsku i kosztuje jeden zestaw 200-300Y! Ale nawet nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co oni muszą podawać razem z kaczką lub w jaki sposób, żeby tyle ona kosztowała.

Po obiedzie udaliśmy się na najbliższą ulicę handlową aby kupić mi (Dianie) czapkę dla wyprawy na Wielki Mur, bo Caren nastraszyła nas, że tam będzie bardzo zimno, w sumie jest głęboka jesień, więc mogło to być prawdą. Dodatkowo chcieliśmy kupić Władowi T-shirty, bo nie chciało się nam za dużo zabierać ze sobą z domu, a i prać nie bardzo się chce.

Kupiliśmy czapkę, ale niestety nie tak tanio jak chciałam, w cenach normalnie polskich. Pewnie dlatego, że jest to niby markowa czapka. Innych na tej ulicy nie było. A i tak strasznie długo targowaliśmy się, póki zeszli z ceny o 40%.

Jest już późno, a my jesteśmy wykończeni całodziennym łażeniem po mieście. Idziemy do hotelu w nadziei, że w jego okolicy wejdziemy do jakiejś knajpki na kolację. Niestety okazało się, że w okolicach 22-giej wszystko jest już zamknięte (przynajmniej to, co wygląda na knajpę, gdzie turysta może wejść ;)). Więc smutni idziemy do hotelu. Pytamy recepcjonistkę czy da się jeszcze coś gdzieś zjeść. Pani bardzo miła pyta co konkretnie chcemy zjeść - to co pierwsze i najprostsze przychodzi nam do głowy - ryż z jajkiem i ryż z wieprzowiną. Pani odpowiada: proszę zaczekać w pokoju. Ok.

Po około 15 minutach zjawia się w pokoju chińczyk z dwoma ogromnymi talerzami i pałeczkami i bierze od nas 16Y (ok. 5 zł)!! Nie wiem gdzie oni zdobyli te dania, bo w naszym hotelu nie ma restauracji, ale prawdopodobnie ta kuchnia jest najtańsza która może być - bardzo smaczne i bardzo dużo (wszystkiego nie zjedliśmy). I nie chcę wiedzieć w jakich warunkach oni to zrobili jeżeli to tyle kosztuje.

Najedzeni, zmęczeni i zadowoleni idziemy spać.

1.11.2007
Beijing

Dzisiaj jedziemy z Caren do Summer Palace, czyli Pałacu Letniego. Jest on już poza granicami miasta, ale da się tam dojechać autobusem za 2Y/os. Tak naprawdę jest to ogromny park z licznymi budynkami - pałacykami, świątyniami itd. 2/3 powierzchni parku zajmuje jezioro, dodatkowo park otaczają wzgórza, więc niektóre świątynie są wysoko. W miesiącach letnich cały dwór cesarski przenosił się tutaj. Park ten powstał w XI wieku, ale był zniszczony i odbudowany przez cesarzową wdowę Cixi, która była ostatnim przedstawicielem cesarstwa w Chinach. Była to bardzo dziwna i ekstrawagancka kobieta, która jadała 108-daniowe posiłki i za pieniądze przeznaczone na flotę morską wybudowała marmurową łódź, którą można dotychczas oglądać nad jeziorem. (Wiadomo, że nie pływa... ;). Jest tam też otwarty pasaż pokryty malowidłami (korytarz pod dachem) podobno najdłuższy na świecie (900m), aby spacerujący cesarze i ich żony nie byli narażeni na promienie słoneczne. Jak zawsze poszczególne budynki miały super odlotowe nazwy - np. Pawilon Życzliwości i Długowieczności, Pałac Cnoty i Harmonii, Pawilon Nefrytowych Fal, Pawilon Radości i Długowieczności.

Jedna z części parku wygląda jak Wenecja - podobno cesarzowa Cixi zechciała mieć u siebie Wenecję, więc zbudowali jej kanał na brzegach którego stoją budynki. W jednym z takich budyneczków była restauracja, gdzie zjedliśmy obiad. Ale niestety tak jak to bywa w turystycznych miejscach było drogo i niesmacznie. Za ryż, bakłażan, kurczaka w jakimś tam sosie i herbatę (na trzech) zapłaciliśmy 130Y. I w porównaniu z wczorajszym ryżem za 8Y taki sobie.

Pałac Letni zrobił na nas duże wrażenie - jest piękny i przyjemny. Można tam spędzić cały dzień spacerując po ogromnym terytorium, a w lecie można nawet popływać łódeczkami i rowerami wodnymi po jeziorze. Więc rozumiemy dlaczego cesarze spędzali tam całe lato.

Wracając autobusem do hotelu trafiliśmy w godziny szczytu, kiedy wszyscy wracali z pracy, więc były korki. Po zobaczeniu tego co się tam dzieje musimy stwierdzić, że w Warszawie korków niema 8). To jest przerażający bałagan na drodze 4-pasmowej w jedną stronę. Niestety wszystko w Chinach jest 10 razy większe, więc i dobre rzeczy i te złe.

Jest to nasz ostatni dzień z Caren, więc musimy rozliczyć się - 200Y za dzień. W hotelu spotykamy znowu Miszę z kolegą i umawiamy się na jutrzejszą podróż razem z nimi.

2.11.2007
Beijing - Mutianyu

Wyruszamy na Wielki Mur! Policzyliśmy z chłopakami, że wynajęcie samochodu z kierowcą wyjdzie naszej czwórce taniej niż kupowanie wycieczki w biurze turystycznym (280Y/os.). Więc po rozmowie z recepcjonistką za pół godziny czekał na nas chińczyk z samochodem. Niestety chińczyk nie mówi nic po angielsku ani rosyjsku (Misza nawet później sprawdzał czy naprawdę on nic nie rozumie mówiąc całkowite bzdury, ale ponieważ ten nawet nie mrugnął, stwierdziliśmy że faktycznie zna tylko chiński).

Prawie godzinę jechaliśmy do parkingu w Mutianyu. Jest to jedno z miejsc udostępnionych do zwiedzania na Wielkim Murze. Najbardziej popularne, a więc i najbardziej turystyczno-zatłoczone jest koło Badaling. Najmniej skomercjalizowany odcinek, i prawdopodobnie najfajniejszy, to Simatai i Jinshanling, ale tam jechać o wiele dłużej oraz na miejscu trasa jest trudna. W Simatai z zorganizowaną wycieczką była jedna dziewczyna z Anglii, którą spotkaliśmy w hotelu. Opowiadała straszną historię, jak przewodnik zaprowadził ich na mur i potem prawie pobiegł, aby zrobić całą zaplanowaną trasę. Za nim próbowała nadążyć cała reszta, ale ta biedna dziewczyna nie mogła, więc czekali na nią później na "wyjściu". Dodała też, że trasa jest bardzo stroma, więc to jest jak biegać po górach.

My wybraliśmy Mutianyu - wariant pośredni aby było niezbyt komercyjnie, a jednocześnie ciekawie. No i wiadomo, że zorganizowane wycieczki są wykluczone - nie po to przyjechaliśmy do Chin sami, aby na miejscu załatwiać zorganizowaną wycieczkę ;).

Wejście na mur kosztuje 45Y razem z małym CD. Mają nawet swoją stronę http://www.mutianyugreatwall.com. Dodatkowo 50Y kosztuje kolejka linowa w obie strony. Ale warto wziąć kolejkę, bo wejście na tą górę może zająć 2 godziny, no i jest strasznie męczące ;). W tym miejscu teren jest bardzo górzysty, a mur został wybudowany normalnie na grzbiecie gór. W związku z tym przejście się tym murem nie jest zwykłym spacerkiem. My chcieliśmy dojść do drugiej kolejki (jak nam się wydawało), którą zauważyliśmy w oddali. Niestety źle oceniliśmy odległość do tego miejsca i jak w końcu wypatrzyliśmy, że nie jest to kolejka linowa tylko krzesełkowa i prawdopodobnie nasze bilety na nią będą nieważne. Stwierdzenie, że musimy wracać, kosztowało nas dużego wysiłku powrotu pod górę ;(. Spędziliśmy w sumie na samym murze 3 godziny zwiedzając między innymi różne wieżyczki po drodze.

Po wyjściu z kolejki wiadomo - czeka cię przejście przez bazarek aby dotrzeć do parkingu. Sprzedają tam prawie wszystkie souveniry jakie da się wymyślić. Muszę przyznać, że chińskie pamiątki są bardzo ładne i rozmaite w odróżnieniu od większości, które spotkałam dotychczas w różnych państwach. Są też "zwykłe" turystyczne t-shirty, które po długim targowaniu się udało się kilka kupić dla Włada. W sumie kupujemy dlatego, że tylko takie turystyczne podkoszulki robią w Chinach w rozmiarze "prawdziwych" XXL. Zwykłe podkoszulki nawet jeżeli będą miały rozmiar XXL, to będą wyglądać jak europejskie M ;). Stwierdzam, że nieźle nam idzie z targowaniem się, chociaż zawsze odchodząc wydaje się, że można było jeszcze utargować. Pierwsza cena za 1! podkoszulek była 280Y!, a ostatecznie kupujemy 2 za 40Y! (i tak pewnie okrutnie przepłacając). Nieźle, co?

Oprócz tego udało nam się stargować z 500 na 100Y cenę za obrazek Wielkiego Muru wybijany kołkiem ręcznie w granicie. Gość robi to przy tobie, więc wiem, że nie jest to łatwe. W tym targowaniu się próbuje nam pomagać Misza. Chińczyk załamany, że nie chcemy dać więcej niż 100 z rozpaczy krzyczy łamanym angielskim - "Hand made!!!" i pokazuje na stanowisko pracy. A Misza z pełnym spokojem: "My money are also handmade!" ;)). Chińczyk już tego argumentu nie wytrzymał i ustąpił ;).

Dochodzimy do parkingu. "Nasz" kierowca już czeka, więc po przegryzieniu jakiś batoników ruszamy z powrotem. Stwierdzamy, że Wielki Mur jest najfajniejszym zabytkiem w Pekinie i jego okolicach. Są super-widoczki i jak się pomyśli kiedy go zbudowano i jakim kosztem, to robi wrażenie. Polecam. Warto.

W drodze stwierdzamy, że musimy pilnie coś zjeść, inaczej umrzemy z głodu. Od razu 100 m obok hotelu znajdujemy knajpę z wiszącymi czerwonymi latarniami, ubranymi na czerwono kelnerkami i mnóstwem ludzi (więc muszą dobrze karmić). Siadamy za dużym okrągłym stołem z obrotowym środkiem. Na nasze szczęście karta jest idealna - tzn. jest to ogromna książka formatu A3 ze zdjęciami prawie wszystkich potraw i tłumaczeniem na angielski. Super! Każdy zamawia sobie danie, ryż do niego, sałatkę i piwo. To był duuuuży błąd - otóż zapominamy, że w Chinach jeżeli przychodzisz w towarzystwie to zamawia się wspólne dania, tak aby wszyscy wszystko mogli spróbować. Więc ich porcje to ogromny talerz na 4 osoby!. W pewnym momencie to co nam przynosili przestaje mieścić się na stole. A my bardzo szybko przestajemy chcieć jeść. Ale dania wszystkie były rewelacyjne! I całkiem inne od tych co dają "chińczyki" w Polsce.

Spędzamy w tej restauracji prawie 3 godziny - szkoda zostawiać takie dobre jedzenie. Ale jednak nasza pojemność się kończy i płacąc za 2 osoby tylko 70Y! i zostawiając połowę na stole idziemy do hotelu. W Pekinie ta restauracja została naszą ulubioną na całą resztę podróży.

Wieczorkiem jeszcze tylko piwko na sofie w korytarzu hotelu i rozmowy z innymi turystami i spać.

3.11.2007
Beijing

Dzisiaj spędzamy cały dzień sami - bez Caren. Idziemy do sklepu audio, a po drodze zahaczamy o centra handlowe, których jest tu bez liku. Mało tego, w "normalnym" centrum handlowym powierzchnia jednego piętra jest mniej więcej wielkości dużego Carrefoura w Warszawie, tylko takich pięter jest zazwyczaj od 5 do 9-ciu. Poza tym każde piętro jest tematyczne, czyli np. na jednym piętrze są same buty, na drugim - same torebki. Taka ilość np. butów może przyprawić o zawrót głowy. Do tego zazwyczaj one się nie powtarzają - po prostu na jednym piętrze mogą sprzedawać buty np. 30-tu firm.

Dodatkowo muszę rozwiać utarte przeświadczenie które panuje w Europie, że chińskie rzeczy są kiepskie. To nie wszystko chińskie jest kiepskie, tylko europejczycy eksportują tylko kiepskie, bo najtańsze rzeczy z Chin. A naprawdę w Chinach istnieje mnóstwo firm produkujących bardzo dobre rzeczy, do tego o bardzo ciekawym wzornictwie. Wiadomo, że są one droższe niż te, które są sprzedawane w Polsce w supermarketach i na bazarach, ale jednak nadal tańsze niż polskie sprzedawane w galeriach handlowych.

Oprócz tego, wiadomo że sprzedają dużo światowych marek, i to zaczynając od zwykłych i kończąc na Haute couture, których jest w Chinach o wiele więcej niż w Polsce.

Cały dzień idzie nam na odwiedzenie sklepów audio, które są w Pekinie zlokalizowane w jednym rejonie, oraz zakupach kilku rzeczy dla mnie ;) ponieważ dla Włada niestety nie da się znaleźć odpowiednich rozmiarów, a szkoda 8-((.

4.11.2007
Beijing - Xi'an

Dziś lecimy do Xi'anu. Ponieważ mniej więcej za 1,5 miesiąca wrócimy do Pekinu do tego hotelu, zostawiamy tu reklamówkę z kupionymi rzeczami, aby nie wozić zakupów ze sobą. Managerka hotelu bez problemu na to się zgadza.

Na lotnisku ceny jedzenia są 5 razy wyższe niż na mieście, a jednocześnie hamburgery i sandwicze które oni tam sprzedają są ohydne. Ale cóż, nie jest to miejscowe jedzenie ;).

Zgodnie z opisem w przewodniku Pascala po wyjściu z lotniska bierzemy shuttle bus do centrum (za 25Y/os.), a stamtąd taxi do hotelu (6Y).
Hotel okazuje się być ogromnym wieżowcem na drugiej linii przy głównej ulicy, która przecina Xi'an na północną i południową część. Do tego wygląda na hotel dla chińskich biznesmenów. Więc z dogadaniem się trochę są kłopoty. Nie możemy zrozumieć dlaczego oni przeliczają dolary amerykańskie (w których mamy zarezerwowany hotel przez internetowy serwis) po bardzo niekorzystnym kursie, który do tego jest inny niż podany bieżący kurs na tablicy za plecami recepcjonisty. Po długich walkach w chińsko-angielskim i przeliczeniu, że różnica wychodzi ok. 10 złotych dajemy sobie spokój.

Po rozlokowaniu się w pokoju na 17-tym piętrze ;) wychodzimy obejrzeć okolicę. Jak zawsze w paru metrach od hotelu znajduje się duuuuże centrum handlowe. Na głównej ulicy same sklepy. Odchodzimy trochę od głównej ulicy i znajdujemy kilka baaardzo lokalnych knajpek.

Jedna z nich wygląda na bardziej "cywilizowaną", więc wchodzimy. No cóż..
Była to nasza pierwsza "walka o jedzenie", ponieważ w knajpie tej nikt nie mówił po angielsku i nie było menu ani z obrazkami ani z angielskimi nazwami.
Panie kelnerki przynoszą kartę - kartkę A4 z listą dań i cen. Ha-ha. Patrzymy na siebie z Władem, potem na kartę i nie wiemy czy się śmiać czy płakać. A kelnerka stoi przy stoliku i czeka póki coś zamówisz ;). Próbujemy jej powiedzieć (po angielsku wiadomo), żeby dała nam trochę czasu na zapoznanie się i nie czekała przy stoliku. Słowa nie rozumie, ale jakoś gestami udaje się do niej przemówić.

Wyciągamy przewodnik, rozmówki oraz listę tłumaczenia niektórych dań, którą wydrukowaliśmy przed wyjazdem (przez całą podróż mieliśmy je ze sobą, bo nigdy nie wiadomo kiedy się przydadzą).
Próbujemy porównując hieroglify znaleźć w karcie jakieś normalne danie. Znajdujemy znak ryżu gotowanego! Hura! Już przeżyjemy! Jednak reszta pozostaje nie rozpoznana :-(

Obieramy inną strategię. Pokazujemy kelnerce w rozmówkach niektóre dania napisane po chińsku, a ona mówi czy jest czy nie ma (już nauczyliśmy się od Caren, że "mej ju" oznacza "nie ma"). W ten oto sposób po 20 minutach walki udaje się nam zamówić warzywa, kurczaka z orzeszkami i warzywami, ryż smażony i 2 piwa. Nie wyobrażacie sobie, jakie to szczęście, kiedy po tak długiej walce przynoszą tobie smaczne jedzenie i dokładnie to co chciałeś...

W knajpce, wiadomo, stanowimy obiekt największego zainteresowania. Wszyscy - i załoga i klienci bardzo uważnie nam się przyglądają. Szczególnie ich bawi sposób w który używamy pałeczek (o dziwo mieli dla nas jednorazowe, a reszta jadła wielorazowymi). No cóż, mistrzami nie jesteśmy, ale to się zmieni (teraz już to wiemy).
Cała kolacja kosztowała nas 32Y (ok. 10 zł)! Bardzo tanio i smacznie.

Po powrocie do hotelu pod drzwiami pokoju znaleźliśmy kartkę z tekstem po angielsku od "Managera" hotelu, który przeprasza nas, że pracownicy nas obsługujący nie bardzo mówią po-angielsku, że oni nad zmianą tego pracują i jeżeli mamy jakiekolwiek pytania czy prośby, aby zwracać się do niego pod podany nr telefonu komórkowego.

Miłe. Tylko nie wiem czy taką informację oni dają wszystkim obcokrajowcom? Dlaczego wtedy jest ona napisana od ręki a nie wydrukowana (jak byłoby prościej). Szczerze mówiąc nie rozumiem też czemu hotel po angielsku nazywa się "Canaan International Hotel", jeżeli po angielsku mówi chyba tylko manager.

5.11.2007
Xi'an

Rano po obudzeniu stwierdzamy, że w pokoju jest strasznie zimno. W łazience niestety jeszcze zimniej, bo ma ona całą ścianę zewnętrzną ze szkła, a ogrzewania nie ma. Jak później zobaczymy, zimno jest prawie we wszystkich hotelach - bo klimatyzację oni mają, ale niestety zazwyczaj nie ma w niej, albo nie działa, ogrzewania.

Idziemy też na hotelowe chińskie śniadanie - no z tym będzie ciężko. Bo tak naprawdę na śniadanie oni dają prawie to samo co na zwykły chiński obiad, czyli ryż, warzywa duszone, tofu itp. oraz obowiązkowo ryżowy kleik z czymś zielonym w rodzaju szczypiorku. A chleba nie ma. tzn. rolę chleba spełnia ciasto ryżowe w postaci "poduszeczek" robione na parze. Nie powiedziałabym, aby było ono smaczne, raczej nijakie. Kawy zazwyczaj nie ma, a jak już jest, to jest okropna - jakby "american coffee" rozcieńczyli na pół wodą. Soków też nie ma. Więc zostaje herbata, którą pija się wszędzie.

Na początek spacerujemy trochę poza mur miejski, którym otoczona jest centralna część miasta. Mur robi wrażenie, ponieważ u podstawy ma 18m, a długość 12 km i ma 4 bramy pośrodku każdego boku kwadratu, przez które prowadzą ulice. Są na nim też wieże strażnicze i podobno górą murów kursuje wahadłowa kolejka elektryczna, ale niestety nie udało się nam jej znaleźć. Ale musimy się przyznać, że całej długości murów nie przeszukaliśmy.

Potem podjeżdżamy miejskim autobusem do "Świątyni Łaski" - Dacien Si wraz z Wielką Pagodą Dzikiej Gęsi. Świątynia należy do największych w Xi'anie i była założona w 647 r.. W poszczególnych komnatach są przepiękne buddyjskie rzeźby z różnych materiałów, ale najpiękniejsze są chyba z nefrytu. Wielka Pagoda ma ponad 60m wysokości, więc po długim i męczącym wejściu na ostatni jej poziom można zobaczyć panoramę miasta wraz z ciężkim smogiem wiszącym nad nim. Takie wrażenie, jakby ciągle była mgła, która mniej więcej po 10 metrach w górę pokrywa wszystko jak mleko.

Potem ruszamy do Muzeum Historii Shaanxi. Po drodze zahaczamy o piękny park gdzie jest mnóstwo współczesnych rzeźb przedstawiających trochę w satyryczny sposób zwykłe życie ludzi (np. obiad rodziny przy stole razem z pieskiem). Niesamowite. W Polsce takich rzeźb (a nie nudnych poważnych posągów) nie widziałam, a szkoda.

W muzeum jest bardzo dużo naczyń z różnych epok z brązu, ceramiki, kostiumy, ozdoby, ceramika grobowa, malusieńkie wyroby ze złota i srebra itd. Jak się pomyśli w którym wieku niektóre z tych rzeczy były wykonane, to robi to wrażenie.

Po muzeum wyruszamy do centrum. Tam u zbiegu czterech głównych ulic wznosi się dzwonnica miejska, gdzie znajduje się kolekcja kurantów i zrekonstruowany dzwon z brązu. Idąc główną ulicą na zachód od dzwonnicy mijamy bardzo podobną wieżę, ale jest to wieża bębnów: też z potrójnym okapem, ale z mnóstwem ogromnych bębnów pod nim.

Za Wieżą Bębnów wchodzi się do tzw. Dzielnicy muzułmańskiej, która zaczyna się bazarkiem z mnóstwem ciekawych owoców, warzyw oraz pamiątek. Niektóre z towarów nie jesteśmy w stanie rozpoznać, ale sprzedawcy dają spróbować. Takim sposobem kupiliśmy m.in. suszone rajskie jabłuszka i suszone figi w jakiejś panierce. Figi są całkiem smaczne, a rajskie jabłuszka po 5 sztukach się nudzą, chociaż nie są złe.

Wiadomo, w dzielnicy muzułmańskiej jest dużo muzułman oraz chińczyków z arabskimi rysami twarzy (podobno są to potomkowie żołnierzy arabskich z VIII w.). Na głównej ulicy tej dzielnicy jest dużo różnych arabskich knajpek, straganów. Jesteśmy już bardzo głodni i chociaż chcieliśmy znaleźć jakąś konkretną knajpkę z przewodnika, to nie starcza nam cierpliwości i wchodzimy do dwupiętrowego lokalu, gdzie widzimy bardzo dużo ludzi i w menu napisanym na tablicy na zewnątrz rozpoznajemy jedno angielskie słowo: "buns". I chociaż po angielsku oznacza to słodką bułeczkę, to w Chinach oznacza to pierożki lub coś w rodzaju nadziewanych knedli (my też nazywaliśmy to "dumplings"). Wewnątrz na parterze wygląda to jak stołówka z długimi stołami ze stali nierdzewnej. Podchodzą do nas jakiś kelner i migami zaprasza nas na 1 piętro. Ok. Idziemy. Na górze widzimy salę jak w normalnej restauracji ze stołami z obrusami, zero gości i ok. 15 osób kelnerów stojących w 2 rzędy przed jakimś jak rozumiemy szefem, który czyta coś w rodzaju listy obecności (przynajmniej tak to rozumiemy). Ciekawie to wygląda - jak w wojsku. Ale nie chcemy być sami w sali z 15-toma kelnerami, więc schodzimy z powrotem do stołówki.

Przy tablicy z obrazkami (prawie jak w McDonaldzie) tykamy palcami w obrazki i udaje się nam zamówić i zapłacić za jakieś dumplingsy. Dają nam zamówione napoje i rachunek z kasy i pokazują abyśmy usiedli. Ponieważ miejsc nie ma za dużo przysiadamy się naprzeciwko jakiejś młodej pary. Pani roznosząca i sprzątająca sprawdza co mamy wykupione na rachunku i przynosi wielorazowe pałeczki, miseczki i sos. Po jakiejś chwili z kuchni za nami kucharz krzycząc coś wynosi ogromną buchającą parą wieżę plecionych pojemników na dumplingsy o wysokości około 2 metrów!. Obsługująca nasz stolik pani bierze jeden z pojemników i rzuca na nasz stół. Po minucie całą wieżę rozchwytują inni. Co parę minut z kuchni wynoszą kolejne wieże o innych smakach.

Po pobieżnych oględzinach podanych nam pałeczek i obserwacji, jak pani sprzątająca je myje obok nas, płucząc 10 sekund w dużej misie z brązową wodą, wyciągamy nasze własne. Już zdążyliśmy zakupić w supermarkecie własne pałeczki i nosimy je ze sobą. W niektórych knajpach są co prawda jednorazowe, i wtedy nie potrzebujemy naszych, ale w takiej jak ta jednorazowych nie ma, więc jeżeli miejscowe nie wzbudzają zaufania, to lepiej użyć własne.

Dumplingsy nawet smacznie pachną, ale jest to pierwszy raz kiedy musimy jeść pierożki pałeczkami. Na początku nawet nie bardzo wiemy jak do tego podejść, więc obserwujemy parę z naprzeciwka. Oni zauważyli to i zaczęliśmy rozmowę - na szczęście oni mówili trochę po angielsku. Okazuje się, że każdy z nich trzyma pałeczki inaczej, a do tego preferujemy z Władem różne szkoły trzymania i korzystania z pałeczek (otwocka i falenicka ;-), czyli tak samo jak oni.

Więc przy pomocy tej pary najadamy się do syta bardzo smacznymi dumplingsami. Mi najbardziej smakują w mięsem wieprzowym i ziołami. Przy okazji stanowimy ogromną atrakcję dla całej sali, ponieważ jesteśmy jedynymi białymi, więc wszyscy wpatrują się w nas nie przerywając jedzenia ;). Za całą ucztę (2 tacki po 10 dumplingsów + 2 Nestea) płacimy 22Y, czyli ok. 7 zł! Co za ceny! ;).

Jest to bardzo przyjemny koniec dnia.

6.11.2007
Xi'an

Dzisiaj cały dzień poświęcamy na Terakotową Armię. Chociaż większość turystów (a szczególnie chińskich) wykupuje wycieczkę do Terakotowej Armii, to my jak zawsze docieramy tam (28 km od Xi'anu) autobusem miejscowym z dworca kolejowego.

Na miejscu jest ogromny parking dla samochodów, a przede wszystkim dla wycieczkowych autobusów. Przy wejściu co chwila podchodzą panie ubrane w garniturki z plakietkami i pytają czy nie chcemy angielskojęzycznego przewodnika. My lubimy chodzić wszędzie sami, więc odmawiamy. Tym bardziej z biletem dają mapkę całego terenu, więc można spokojnie się zorientować gdzie trzeba iść. A iść niestety od wejścia trzeba prawie 2 km!

Właściwa i największa Terakotowa Armia jest prezentowana w ogromnym hangarze, gdzie są ponad tysiąc figur żołnierzy, generałów i samych koni. Między rzędami odkopanych figur znajdują się również rzędy nie odkopane. Każda z figur ma inną twarz, więc jest teoria, że była to kopia prawdziwej istniejącej wtedy armii. Obok hangarów jest też muzeum, gdzie można oglądać rydwany z brązu znalezione razem z Armią.

Ogromna ilość tych figur oraz fakt, że każda z nich ma inną twarz robi ogromne wrażenie (chociaż na Władzie mniejsze ;-). Ale warto to zobaczyć.
Już na terenie samego zabytku są sklepiki z pamiątkami gdzie oprócz pocztówek i slajdów można kupić kopie terakotowych figur zminiaturyzowane i w skali 1:1. Zastanawiam się tylko, jak takie coś można dowieść do domu i gdzie ci co to kupują taką figurę w domu umieszczają? Hmm, nie wiem...

Wieczorem jedziemy specjalnie na pokaz "tańczących fontann". Poprzedniego dnia obok Wielkiej Pagody Dzikiej Gęsi o 12:00 zobaczyliśmy show ogromnych fontann do muzyki. Było to piękne i spektakularne w swoim rozmachu, bo fontanny są mniej więcej na terytorium 200x50 metrów umieszczone kaskadowo i ruszają się odpowiednio do klasycznej muzyki. A wieczorem to show jest jeszcze dodatkowo kolorowe. I nie rozczarowaliśmy się. Wieczorem było jeszcze piękniej, tylko ludzi 10 razy więcej. Bo widać, że takich jak my, przyjeżdżających specjalnie na ten pokaz jest bardzo dużo.

Na kolację w tym dniu trafiliśmy do małej knajpki niedaleko naszego hotelu, ale w bardzo dziwnej okolicy. Ta knajpa była jedyna wśród mnóstwa innych, którą mogliśmy jako-tako zaakceptować pod względem czystości. Po angielsku jak zawsze nikt nie rozmawia, więc spędzamy pół godziny na ustaleniu co chcemy jeść. Na szczęście na drzwiach wisi zdjęcie lokalnej potrawy - kociołek z jakąś mieszanką. Wybieramy kurczakową (są jeszcze rybne). Znowu jesteśmy miejscową atrakcją. Jak rozumiemy, nie często do nich przychodzą biali, więc wszystkie kelnerki nic nie robią, tylko stoją i patrzą na nas i na to jak sobie radzimy pałeczkami. "Hot pot" jak nazywają to danie Anglicy lub angielskojęzyczni chińczycy w tej knajpie jest bardzo smaczny. Powiedziałabym nawet że jest najsmaczniejszy z pozostałych hot potów które jedliśmy w Chinach.

Xi'an się nam podoba. Jedynym jego minusem jest smog nad miastem. Ale kuchnia, ludzie, zabytki są super. Jest to jedno z miast do których chciałoby się jeszcze wrócić.


7.11.2007
Xi'an - Chengdu

Dzisiaj mamy przelot z Xi'anu do Chengdu. Jest to stolica Sichuan'u i jedno z dwóch miast w naszej podróży, gdzie generalnie nawet w hotelach nikt nie mówi po angielsku. Długo próbowałam wytłumaczyć managerce! hotelu co oznacza "laundry" 8-)). Oprócz tej niedogodności hotel jest bardzo porządny - wystarczająco duży pokój, czysto i jest biurko z komputerem, więc można skorzystać z internetu kiedy chcesz (za opłatę oczywiście- 30Y za dobę).

W okolicach hotelu nie możemy znaleźć jakieś fajnej lokalnej knajpki, poza tym po tych kilku dniach już zaczynamy tęsknić za dobrym europejskim jedzeniem, Przecież jeszcze nigdy nie jedliśmy samą chińszczyznę przez kilkanaście dni, Więc kiedy zauważamy napis "pizza" wymiękamy. I chociaż wiemy, że na wyjazdach należy jeść wyłącznie miejscowe jedzenie, bo tylko ono będzie najlepsze, to nostalgia wygrywa.

Trafiamy do pizzerii, w której właśnie trwa "Buffet time", czyli po zapłaceniu 40Y od osoby (mniej więcej 13 zł) wchodzisz i jesz i pijesz ile wlezie, Jesteśmy pod wrażeniem wyboru - oprócz różnych pizz są też makarony z różnymi dodatkami, ale też duży wybór chińskich dań, a nawet sushi, Dodatkowo jest stoisko przy którym smażą steki i inne mięso. Jest też dużo warzyw i owoców. A to że w cenie jest też piwo dwóch rodzajów, które sam sobie nalewasz z dystrybutorów w ogóle jest nie do zrozumienia dla nas. Do tego prawie wszystko jest całkiem smaczne, i nawet pizza nie jest zła (chociaż wiadomo, że nie można jej porównywać z pizzą np. w Rzymie).

Super kolacja! Po drodze do hotelu przy bardzo ruchliwym dużym skrzyżowaniu zauważamy na chodniku grupkę osób tańczących pod muzykę. Wygląda na to, że jakaś profesjonalna (może w przeszłości) tancerka przyniosła magnetofon i zaczęła tańczyć. Do niej dołączyło się kilka osób, które widocznie specjalnie przychodzą z nią potańczyć (bo są odpowiednio ubrane), ale większość tych pań po prostu przechodząc rzuca torebkę obok i przyłącza się do grupki. Więc każdy może się przyłączyć. Super zajęcie! Stojąc i obserwując sama miałam chęć dołączyć się do nich. Ale dlaczego w takim miejscu?! Przecież od tych samochodów które jeżdżą ze wszystkich stron ciężko usłyszeć muzykę, poza tym przecież w tym miejscu spalin jest więcej niż powietrza! Nie lepiej było robić to w jakimś parku, gdzie zazwyczaj wszyscy chińczycy się zbierają? Nie rozumiemy tego. Może najbliższy park jest bardzo daleko? Jak dla nas jest to jedyne wytłumaczenie. Ale w ogóle bardzo zacne przedsięwzięcie,

8.11.2007
Chengdu

Do Chengdu generalnie przyjechaliśmy z powodu pand. Więc dzisiaj jedziemy do Instytutu Hodowli Pandy Wielkiej, który znajduje się 8 km na północ od miasta. Instytut ten podobno jest największym eko-parkiem pandy wielkiej na świecie (tak oni sami się reklamują). I muszę powiedzieć że pozostawia niezapomniane wrażenia.

Wyjeżdżamy aż o 7:30 rano (łapiemy taksówkę), ponieważ z przewodnika wiemy, że około 10:00 pandy po śniadaniu zapadają "w odrętwienie", a mówiąc po ludzku zasypiają, Więc o 8:00 jesteśmy na miejscu. Instytut ma bardzo duży teren, gdzie w różnych jego miejscach są części dla różnych wiekowo pand. Generalnie wygląda to jakbyś chodził po lesie, w którym są asfaltowe dróżki i wokół rowy aby pandy nie wylazły na zewnątrz. A gdzie możliwe i niemożliwe rośnie bambus (dla pand). Dodatkowo po środku terenu jest duże jezioro z łabędziami i kaczkami.

Pandy są prześliczne i nie sposób oderwać od nich wzroku. Szczególnie kiedy bawią się i jedzą. Dorosłe pandy potrafią siedzieć pół godziny w jednym miejscu gapiąc się na ciebie i jednocześnie jedząc leżący obok bambus. Jak ktoś powiedział - wyglądają wtedy jak człowiek oglądający kino i jedzący chipsy czy pop corn. Ale to prawda. Robią to automatycznie jak również potem automatycznie zasypiają. Tak też zrobiła jedna z dużych pand w baseniku - najpierw popluchała się trochę i nagle zasnęła siedząc z dolnymi łapami w wodzie a całą resztą na brzegu baseniku.

Najbardziej zabawnie wyglądają nastolatki ("sub-adult") którzy są najbardziej żywiołowe i ciągle się bawią. Przy terenie dorosłych pand przy drugim okrążeniu parku trafiamy na sesję zdjęciową kilku par młodych z pandą! Panda została usadzona na dużym stylowym drewnianym siedzisku i podawano jej rarytas - pędy młodego bambusa, którego ona obierała zębami z kory i jadła. W tym czasie przy niej z tyłu ustawiano po kolei panny i panów młodych w sukniach i garniturach oraz jednorazowych przeźroczystych rękawiczkach aby zrobić im zdjęcia. Pięknie! Sama też bym nie odmówiła takiego zdjęcia.

Po sesji zdjęciowej chyba najbardziej zadowolona była panda. Wychodząc zostawili jej wszystkie młode pędy bambusa które były przygotowane w zanadrzu. Więc kolejną godzinę miała ona z głowy - trzymając te pędy w łapach jak ołówki i co chwilę biorąc nową porcję aż wszystkie pędy zostały zjedzone. Przecież taki rarytas nie może się zmarnować! Nawet gdyby miała pęknąć z przejedzenia. Nie udało nam się doczekać do końca tej uczty.

W instytucie są też malutkie kilkumiesięczne pandy, ale znajdują się w zamkniętym laboratorium. Przynajmniej ich "łóżeczko" stoi bezpośrednio przy szklanej ścianie, więc można je obserwować nawet z metrowej odległości, ale nie wolno robić zdjęć i głośno mówić. Ale te puszyste kulki są niesamowite,

W jednym z miejsc trafiamy na całkiem inne pandy czerwone (chociaż są one rude). Władowi podobają się one najbardziej. Powiedziałabym że wyglądają na skrzyżowanie misia z lisem. Mordka jest słodka, z białymi plamami, dół tułowia i łapki ciemno brązowe, a długi i puszysty ogon jest w białe paski. Są one bardziej ruchliwe i zabawowe niż normalne pandy, więc długo spędzamy czasu obserwując je. W pewnym momencie podeszła do nas pracownica instytutu i zapytała migami czy nie chcemy zrobić sobie zdjęcie z baby-pandą za 50Y. Jasne że chcemy!. Prowadzi nas do małego domku, gdzie dostajemy fartuchy i rękawiczki do ubrania, sadzi mnie na krześle, daje do ręki obrane jabłko i wynosi z innego wejścia do domku małą rudą pandę, którą podaje mi na ręce. Oprócz jabłka panda nic nie zauważała. Mogłam trzymać ją za ogon, głaskać - zero reakcji. Jabłko jest najważniejsze! W sumie krótko to trwało - ale wygląda na to, że nie jest to do końca legalne, więc pani trochę się śpieszy aby nikt z innych pracowników nie zauważył. A i tak super przeżycie! W sumie panda ta wygląda na całkiem grubą, ale to tylko pozory, ponieważ jak trzymałam ją za tułów, to ręce mi utonęły w jej futrze, więc właściwe ciało jest 2 razy mniejsze niż w futrze.

Nam bardzo się poszczęściło. Chodzimy już prawie 6 godzin! I w tym czasie tylko ok. 2 razy oglądane misie spały. Co jest rzadkością. Ale niestety nie możemy tam zostać na cały dzień, więc wracamy do centrum miasta.

Centrum nie jest super ciekawe, więc idziemy do parku Renmin. Jest to bardzo miły park z alejkami, stawami i ozdobnymi ogrodami, a dodatkowo w tym dniu odbywa się tam wystawa chryzantem. Więc jest mnóstwo ludzi oglądających piękną wystawę z figurami zrobionymi z chryzantem, mnóstwo też ludzi tańczących, grających w gry. Na terenie parku są też herbaciarnie i knajpki. Podobno mieszkańcy Sichuanu uważają się za ekspertów w temacie herbaciarni.

Spędzamy więc trochę czasu odpoczywając i popijając bardzo dobrą herbatę podawaną w kubeczkach z pokrywkami z dodatkowym dużym termosem z wodą. Co jakiś czas musisz dolewać gorącej wody do kubeczka, wtedy będziesz mógł zaparzać sobie tą samą herbatę wiele razy. Najdziwniejsze że smak jest nawet po kilku dolewkach. W sumie możesz z jedną kupioną herbatą siedzieć kilka godzin i nadal będziesz miał co pić, ponieważ wodę w termosie przyniosą ci za darmo. W tym czasie wokół chodzą masażyści z narzędziami do masażu (jakieś młoteczki i td.) i zachęcają do zrobienia ci na miejscu masażu np. karku czy stóp. Niektórzy faktycznie to robią. My nie zgadzamy się, ale w sumie teraz to trochę żałuję że nie spróbowałam. Podszedł też jakiś bardzo kulturalny i dobrze mówiący po angielsku gość. Generalnie chciał abyśmy odpłatnie skorzystali z jego towarzystwa przez jeden lub dwa dni i zobaczyli z nim operę sichuańską i inne ciekawostki, które niby nie będziemy mogli zobaczyć sami. Ma nawet zeszyciki z podziękowaniami od osób różnych narodowości (Polaków też) i albumy ze zdjęciami. Nie chcemy korzystać z jego usług, ale miło jest z kimś porozmawiać kto zna więcej niż 5 słów po angielsku.

Znajdujemy też knajpkę na pierwszym piętrze budynku. Na początku nie wierzy nam się że tu można coś zjeść, bo większość stołów jest pokryta zielonym suknem, siedzą przy nich w większości starsi chińczycy i grają w ich odmianę domina żując przy tym orzeszki, paląc i rzucając pety i skorupki bezpośrednio pod nogi. Ale jednak zostajemy i zamawiamy "chicken gongbao" (kurczak z orzeszkami ziemnymi, chili i cebulą). Wiemy że takie danie powinno być zawsze jadalne. I faktycznie jest nawet bardzo smaczne, ale piekieeeeelnie ostre. Tak ostre nigdy nic nie jedliśmy. Teraz rozumiemy co oznacza Sichuańska kuchnia. Ja normalnie popłakałam się od ostrości.

9.11.2007
Chengdu

Dzisiaj nie idziemy oglądać żadnych zabytków, ponieważ jesteśmy bardzo zmęczeni. Musimy też kupić czytnik kart aby zrzucić zdjęcia z karty CF oraz wydrukować gdzieś rezerwacje hoteli, które zrobiliśmy wczoraj wieczorem w pokoju przez internet. Okazało się że w hotelu mają zepsutą drukarkę, a wysilić się na coś więcej (bo przecież oni nie mogą mieć w hotelu jedną drukarkę) im się pewnie nie chciało.

Chodzimy więc długo po okolicy aż w końcu trafiamy na taki malutki punkt internetowo/kserowo/drukowany 2x2 metry, gdzie na szczęście wydrukowali nam te rezerwacje.

Na kolację znowu idziemy na "pizza buffet" - dobre jest. Wieczorem do pokoju ktoś dzwoni na telefon. Odbieram. Słyszę chiński język i mówię "Hello". W słuchawce od razu cisza i rozłączenie się. Za 15 minut do pokoju przychodzi managerka hotelu i przynosi nasze pranie ;-). Widać język angielski wywołuje u nich popłoch i przestraszenie.

Generalnie Chengdu jest dziwnym, dość agresywnym miastem, mi się ono podoba tylko z powodu parków. Poza tym jest to miasto nowoczesne i szybkie, na ulicy bardzo rzadko zobaczysz kogoś uśmiechającego się. Więc nie ma co tam robić na dłuższą metę. Warto tam pojechać tylko z powodu pobliskich pand lub wyrobienia zezwolenia na podróż do Tybetu.

10.11.2007
Chengdu - Kunming

Dzisiaj lecimy do Kunmingu - stolicy Yunanu.
Zabytków dzisiaj nie zwiedzamy, zapoznajemy się z miastem.

Jeszcze na lotnisku spotkaliśmy parę amerykanów, która mieszka w Kunmingu już kilka lat. Polecili oni nam knajpę w samym centrum i jak okazuje się niedaleko od naszego hotelu, którą prowadzi małżeństwo Austriaka i Chinki. Obiad więc jemy u nich w przepięknie zaaranżowanej knajpce ze stawikiem. Nareszcie nie musimy męczyć się z menu, ponieważ żona Austriaka rozmawia po angielsku.

Zaliczamy też spacer po centrum i idziemy spojrzeć na hotel, który chcieliśmy zarezerwować ale nie było miejsc. Hotel "Camellia" (www.kmcamelliahotel.com) jest miejscem spotkań turystów obcokrajowców w Kunmingu - tak dużo białych w jednym miejscu już dawno nie widzieliśmy. Ale po chwili zaczynamy rozumieć - po pierwsze recepcjonistki mówią po angielsku, po drugie obok hotelu jest hostel o tej samej nazwie (czyli najtańsze pokoje wieloosobowe), po trzecie w hotelu jest bar z ogrodem w którym miło się siedzi i spotyka z nowymi ludźmi, i wreszcie w hotelu i od razu obok niego są biura podróży które sprzedają wycieczki i bilety na autobusy i pociągi oraz wycieczki i zezwolenia do Tybetu. Więc tu jest wszystko, co trzeba turyście, w jednym miejscu. Dlatego rezerwujemy też go na jedną noc w drodze powrotnej.

Po zastanowieniu się z piwem w ręce, w jednym z tych biur podróży kupujemy bilety na "luksusowy" autobus do Lijiang (196Y/os. - ok. 65 zł) i na minibus do Kamiennego Lasu (70Y/os.). Ale upewniamy się wcześniej, że wycieczka do Kamiennego Lasu nie będzie zajeżdżać do żadnych pamiątek i będzie tak naprawdę jedynie transportem (znajduje się on 60 km na wschód od Kunmingu).

11.11.2007
Kunming

Jedziemy na wycieczkę do Kamiennego Lasu "Shi Lin". Razem z nami w minibusie sami "biali" - Francuzi, Anglicy itd. Jedna z Angielek ma bardzo ciekawe życie - jest tłumaczką, ale pracę wykonuje w domu, więc generalnie ostatnie dwa lata mieszka w Indonezji, a teraz właśnie pojechała na wycieczkę po południowych Chinach. Gdybym była tłumaczką pewnie też zrobiłabym coś podobnego,

Na dosyć dużym terenie znajduje się skupisko skał wapiennych wielkości domów o bardzo ostrych końcach, niektóre z nich porośnięte drzewami. Między skałami poprowadzą ścieżki, schody, są też czasami pawilony. W niektórych miejscach skały wyrastają prosto z jeziorka, nad którym bardzo nisko pobudowano ścieżkę. Oprócz tego chińczycy dorobili historie do skał i teraz w niektórych miejscach widać na samej górze skały podobne do dwóch całujących się łabędzi albo słonia. W niektórych miejscach za to my nie możemy nic wypatrzeć chociaż wszystkie wycieczki kiwają głowami jakby coś zobaczyli. Zastanawiamy się tylko czy przypadkiem Chińczycy nie pomogli niektórym skałom wyglądać jak np. słoń.

Widoki są niesamowite. Gdzie niegdzie można spotkać miejscowych ubranych w stroje mniejszości narodowej Sani, którzy pozują do zdjęć (ale raczej odpłatnie). Jest tam nawet zakątek, gdzie co chwile tańczą ludowe tańce i przy tym śpiewają.
Bardzo fajnie spędzamy czas. Jedyny minus - że po przejściu całego terytorium strasznie bolą nogi 8-).

Przed wejściem do kamiennego Lasu jest miejscowy bazar i knajpki, gdzie i jemy dosyć dobry obiad. Wracamy naszym wynajętym minibusem do hotelu Camellia i ostatnim rzutem na taśmę taksówką jedziemy do świątyni Yantong Si. Śpieszymy się, ponieważ mamy tylko godzinę przed zamknięciem świątyni, a jest to najważniejsza świątynia buddyjska w północnym Yunnanie.

Świątynia jest bardzo przyjemna. Zauważam, że bardziej mi się podobają małe świątynie, ale z dużą ilością zieleni, sadzawkami niż ogromne tylko kamienne "molochy". Ta świątynia właśnie jest akurat - po środku terenu znajduje się duża sadzawka z rybami, nad nią jest most prowadzący do głównego pomieszczenia przez pawilon. W pawilonie - wieloramienna Guanyin i Budda z białego marmuru. W głównym pomieszczeniu - XIII-to wieczne freski na tylnej ścianie, piękne kolumny ozdobione różnokolorowymi smokami i odlany z brązu i pozłacany posąg Buddy otoczonego przez pawie. Ładnie, przyjemnie i spokojnie. Poza tym o dziwo wejście kosztuje tylko 4Y/os..

Idziemy zobaczyć największy chyba (przynajmniej tak wygląda na mapie) park w Kunmingu - Cuchu, ponieważ jest on niedaleko od świątyni. Nazwa oznacza park "Zielonego Jeziora" - wydaje mi się że więcej niż 50% całego terenu zajmuje właśnie jezioro. Widać też, że na wiosnę i w lecie jest tu jeszcze lepiej niż teraz - oprócz dużej ilości zieleni na jeziorku można pływać licznymi łódeczkami, rowerkami wodnymi. Chociaż jest już trochę późno (około 19-tej) i niezbyt jasno, to cały park jest pełen ludzi. W jednej alejce wszyscy grają w "domino" lub "warcaby", w innej - śpiewają i to w różnych stylach. Ciekawe, że niektórzy przynoszą oprócz instrumentów mikrofony, kolumny i robią prawie profesjonalny koncert. Więc jednego wieczoru można wysłuchać kilku "koncertów" chodząc od jednej grupki do drugiej.

W ogóle czujemy się jak na jakimś festynie. Przy jednej z budek zauważamy dużą ilość ludzi, która na coś czeka i stale przychodzą nowi. Okazuje się, że sprzedają tam coś w rodzaju gorącej pity z nadzieniem, tylko prostokątnej. Ponieważ bardzo ładnie pachnie, dołączamy się i kupujemy po dwie. Ciasto jest dobre, zapach też super, ale nadzienie 8-(( - po co, nu po co dodawać tam cukier!? Trudno. Głód to głód - trzeba jeść to wysuszone słodkawe mięso.

Do domu wracamy na piechotę - chociaż trochę to daleko, ale dzięki temu zobaczymy więcej miasta . Wchodzimy też do Carrefour'a niedaleko naszego hotelu. Tak, tak jest tam Carrefour i to we wszystkich dużych miastach. I tylko w Carrefourze widzieliśmy wędzonego psa w całości - masakra. Za to takiego wyboru ryb i innych frutti di mare nie widziałam w żadnym polskim sklepie. Ciężko za to tam kupić dobrą słodką bułkę lub zwykły chleb. A raczej chleb w ogóle jeżeli jest to tylko i wyłącznie tostowy. A bułeczki niby są i nawet są podpisane "fruit cake", to po spróbowaniu w hotelu okazuje się, że wewnątrz jest parówka w słodko - kwaśnym sojowym sosie.. Fuj. No i po co zepsuli fruit cake!? Kupujemy na spróbowanie "dragon fruit". Wygląda bardzo ciekawie - taka czerwona kula z odrostami. Wewnątrz wygląda jeszcze ciekawiej, bo jest cała biała w czarne kropeczki (pestki). Ale niestety nie zachwyca nas smakiem - jest prawie nijaka. Może trochę kwaśnawa. Ale przynajmniej jest jadalna. ;-)

12.11.2007
Kunming

Dzisiaj wybieramy się 10 km na zachód od Kunmingu - do Qiongzhu Si, czyli Świątyni Bambusowej. Nic z transportu miejskiego tam regularnie nie jeździ, więc jedziemy taksówką.

Czemu ta świątynia nazywa się Bambusową nie wiemy. Ale widać, że nie dużo osób ją odwiedza. No i dobrze. Dzięki temu w środku jest błogi spokój. Na dziedzińcu dużo zieleni, ławeczki, kwiatki, dzwoneczki itd. Wewnątrz głównego budynku na ścianach aż 500 glinianych rzeźb arhantów (arhant - zgodnie z Encyklopedią PWN - "w buddyzmie hinajany termin używany w odniesieniu do ascetów; określa ideał religijności - człowieka, który jest godny dostąpienia nirwany"), komiczne postaci, częściowo na jakichś potworach płynące po morzu. Robią duże wrażenie. Zastanawia mnie jak one się trzymają na ścianach i nie spadają, jeżeli są z gliny? Podobno dzieło to zostało uznane za zbyt kontrowersyjne w XIX wieku, wiec było to ostatnie dzieło jego autora.

Przy świątyni jest restauracja wegetariańska, gdzie idziemy napić się herbaty. Dwa stoliki są wystawione prosto na trawie w ogrodzie przed knajpka, gdzie i rozsiadamy się. Pogoda jest przepiękna, puszczają spokojną buddyjską muzykę (jakieś modły), ptaszki ćwierkają - sielanka. Czytając tam przewodniki i myśląc co dalej robić obserwujemy jeszcze jedną parę - trochę starszych chińczyków, którzy widocznie też zwiedzają i chcieli coś zjeść. Najpierw długo rozmawiali z właścicielką knajpki (a może to gosposia, a knajpka należy do mnichów?) na temat zamówienia, a później przenosili się kilka razy razem z całym stołem w różne miejsca ogródka, ponieważ cały czas im przeszkadzało słońce. W końcowym etapie właścicielka przyniosła słomianą panamę dla pani. Chińczycy bardzo chcą być podobni do białych, więc w żadnym wypadku nie mogą opalać się, bo będą jeszcze ciemniejsi niż są, a nawet kupują specjalne rozjaśniacze skóry (okazuje się, że prawie wszystkie znane firmy robią takie coś dla azjatów). To jest dopiero paradoks - my siedzimy i opalamy się, a oni 3 metry od nas ukrywają się od słońca jak tylko mogą.

W każdym bądź razie "nasiedzieliśmy" sobie apetyt i wołamy właścicielkę aby coś zamówić. Ale dłuższy czas nie możemy trafić w książce na coś co u nich jest, więc w końcu pani prowadzi mnie do kuchni, gdzie wskazuję palcem na te warzywa które chcę mieć razem z ryżem. Po jakiejś chwili dostajemy nasze dania. Bardzo dobre i świeże. Fajnie.

Teraz czas na Jin Dian - Złotą Świątynię. Ale jak nam stąd wyjechać?! Przed Świątynią Bambusową stoi jedyny minibus, który ze względu na brak konkurencji załamuje straszna cenę (100Y), na którą się nie zgadzamy. Niestety oni zejść z ceny nie bardzo chcą, twierdząc że tą drogą nic nie jeździ. Stwierdzamy że będziemy twardzi i podchodzimy bezpośrednio do drogi, gdzie stoimy około 15 minut. Faktycznie, w tym czasie przejechało może 3 samochody i żadnej taksówki albo autobusu. W tym czasie kilka razy podchodził kierowca minibusu i pytał czy nie zmieniliśmy zdanie. Myślał że trafił na słabeuszy 8-). Po tych 15 minutach podjeżdża jakiś mały autobus. Na tablicy rozpoznajemy krzaczki oznaczające Kunming, więc wsiadamy. W autobusie widać konsternację pasażerów, tym bardziej że wewnątrz jest tylko jedno normalne miejsce siedzące, a drugie - a przejściu między siedzeniami bardzo niski słomiany taborecik, na którym siadam ja. Klientela w tym autobusie raczej wiejska, więc pachnie jak pachnie i tak samo czysto jest. Ale bez przesady. Wytrzymać się da. Poza tym, dojeżdżamy do jakiejś miejskiej autobusowej stacji w Kunmingu tylko za 2Y/os.!

Na tej stacji obchodzimy wszystkie przystanki autobusów szukając odpowiedniego napisu do naszej Świątyni (w przewodniku mamy odpowiedni znak). Niestety. Po chwili do nas podchodzą dwie kobiety, jak rozumiemy z pytaniem czy nam nie pomóc. Widocznie wyglądamy na trochę zdezorientowanych. Pokazujemy im kartkę z napisem po chińsku nazwy świątyni. One piszą nam jakiś numer autobusu i pokazują na przystanek przed stacją. Aha!. Tam rzeczywiście nie sprawdzaliśmy. Dziękujemy bardzo miłym paniom za pomoc i po pół godziny jesteśmy na miejscu.

Złota Świątynia jest na dosyć stromej górze, więc trzeba do niej iść na piechotę po wysokich schodach około pół godziny. Trochę to męczące, tym bardziej, że świątynia otwarta jest tylko do 17-tej, więc musimy się śpieszyć. Sama świątynia jest ladna, zlota prawdopodobnie ze względu na to, że wszystkie ważne elementy (kraty, belki i posągi) wykonano w całości z brązu. Ale największe wrażenie jednak robi park znajdujący się od razu za świątynią. Piękne alejki, stawik z ładnym posągiem i nowoczesne rzeźby ale bardzo ciekawych kształtów (np. głowa woła z długimi rogami, na których są następne mniejsze głowy wołów).

Wracamy zgodnie z przewodnikiem - normalnym miejskim autobusem.

13.11.2007
Kunming- Lijiang

Jedziemy do Lijiang. Autobus odjeżdżać powinien z dworca autobusów dalekobieżnych, który znajduje się po lewej od dworca kolejowego, w odległości mniej więcej 600 metrów. Jest on zaznaczony na naszej mapie i podpisany po chińsku. Więc pokazujemy ten napis taksówkarzowi, po czym wysadza on nas po prawej od dworca kolejowego pod jakąś stacją autobusową. Wiadomo, że nie znajdujemy tam żadnych autobusów do Lijiang, więc po zapytaniu jeszcze kilka osób i pokazaniu im naszych biletów trafiamy na odpowiedni dworzec zresztą zgodnie z mapą.

Bilety mamy na "luksusowy" autobus, więc kiedy wskazują nam nasz autobus - bardzo ciasny i brudny, jesteśmy bardzo rozczarowani i czujemy się nabici w butelkę. Ale chwała bogu po przejechaniu w 30 minut całego miasta stajemy jak okazuje się na zachodnim dworcu autobusowym, gdzie przesadzają nas do właściwego autobusu. I faktycznie jest on niesamowicie komfortowy - dwa poziomy, w każdym rzędzie tylko 3 duże krzesła - porównałabym je do skórzanych domowych krzeseł z dużymi podłokietnikami. Na każdym poziomie - telewizory, podczas podroży pokazują non-stop filmy, wydają każdemu po butelce wody, jak chcesz to robią ci też herbatę, no i wiadomo jest wc. W środku podróży robią postój na obiad, wręczają każdemu jakąś karteczkę z pieczątką, na podstawie której później wydają ci zestaw obiadowy w dużej knajpie przy parkingu - działa ona właśnie dla obsługi podróżujących. I jedzenie o dziwo całkiem jadalne. Więc autobusami jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni.

Podczas tego zamieszania z autobusem na początku podróży poznajemy jedyną rozmawiającą w autobusie po angielsku parę młodych chińczyków spod Shanghaju. Jadą oni w podróż poślubną do Lijiang, do starych znajomych, którzy prowadzą tam pensjonat. Ponieważ my nie mamy zarezerwowanego noclegu w Lijiang, proponują oni nam zatrzymanie się w tym samym pensjonacie. Co i robimy, tym bardziej że pensjonat Naxi Garth Inn jest w dobrym miejscu (wewnątrz starówki) i bardzo przyjemny.

W pokoju nawet jest komputer i internet za darmo. Wszystko ok., oprócz jednego - jest bardzo zimno. Lijiang leży na 2400 m n.p.m., więc jest tam zimniej niż w innych miastach, a pokoje w pensjonacie mają co najmniej jedną całą ścianę tylko z cienkiego drewna i matowego szkła. Grzejników o dziwo nie znajdujemy - jak ci ludzie tu mieszkają w zimie? No dobrze, trzeba będzie spać w swetrze i grubych spodniach - nie ma innego wyjścia.

Po minimalnym odpoczynku wybieramy się z poznaną parą (Peter i Caren jak oni siebie nazwali) na kolację. Wszyscy chińczycy, którzy mówią po angielsku zazwyczaj przedstawiają się białym angielsko-brzmiącym imieniem, ponieważ na lekcjach angielskiego nauczyciele nadają im takie imiona i tłumaczą, że ich chińskie imiona są ciężkie do wymówienia dla białych. To prawda, chociaż nie zawsze. Powiedziałabym że najtrudniej dla nas jest zapamiętać ich chińskie imiona niż wymówić. Pewnie dlatego że nie jesteśmy do takich wyrazów przyzwyczajeni. Zastanawiam się tylko jak chińczycy w takim razie zapamiętują nasze imiona?, przecież to powinno działać w obydwie strony, nieprawdaż?

Samo miasto Lijiang jest stolicą królestwa Naxi. Na szczęście zachowała się ich wspaniała starówka - jest to labirynt starych wijących się uliczek, ze strumykami prawie na każdej z nich, z pięknymi rzeźbionymi drewnianymi domami, kamiennymi mostkami i płaczącymi wierzbami. Miasto to też przypomina czymś Zakopane, bardziej stylem niż architekturą, a nawet jest jak dla mnie ładniejsze i przyjemniejsze. A jak wieczorem zapalili wszystkie lampy, latarnie itd., to widoki w ogóle zapierały dech w piersiach. Jedyny minus tego miasteczka - za dużo turystów! Zdecydowanie za dużo.

Siadamy w jednej z licznych knajpek. Ponieważ mamy chińskich towarzyszy podróży - łatwiej nam jest zamówić super smaczną miejscową rybkę, warzywa i nadziewany bambus. Bambus nie był za smaczny - za dużo ryżu i tłuszczu, a za mało mięsa. Nawet Peter przyznał nam rację. Peter w ogóle pracuje jakimś kierownikiem w firmie ubezpieczeniowej, więc nie najgorzej. Ale jak powiedział zarabia tylko około 3500 RMB (ok. 1200zł) miesięcznie. Nie za dużo. A jego młoda żona pracuje wychowawczynią w przedszkolu, więc zarabia o wiele mniej. Peter ma też jako hobby fotografowanie, więc dużo czasu spędzamy (a raczej Wład) na pogaduszkach o aparatach, flashach, zdjęciach itd., tym bardziej że Peter wszędzie nosi dwie lustrzanki z różnymi obiektywami aby nie zmieniać je za każdym razem, a Caren nosi mu statyw. Generalnie dobrze i przyjemnie spędzamy czas.

Po kolacji oni chcą zapłacić za wszystko sami! Jesteśmy w szoku, ale udaje nam się jednak wcisnąć im naszą połowę, no bo nie wypada nam nie zapłacić, jak wiemy że dla nich takie pieniądze są o wiele większym wysiłkiem niż dla nas.
Razem z nimi wybieramy się też na spacer po starówce. Spotykamy stoisko ze świeczkami w pięknych chyba papierowych doniczkach, które po zapłaceniu można puścić do strumyka. Razem z puszczeniem świeczki musisz pomyśleć jakieś życzenie - wtedy się spełni. A widok wierzb nad strumykiem podświetlanych lampionami jest przepiękny.

Drogę do spaceru wybierała Caren i niestety wybrała niezbyt trafnie, ponieważ okazało się że wyszliśmy za obszar starówki, wracać nie chcemy, i szukamy innego wejścia do starówki. Ale niestety wejść jest tylko kilka, więc mając cały czas nadzieję, że zaraz-zaraz już będzie jakieś wejście obchodzimy prawie całą starówkę na około (mniej więcej 4 km). Dlatego zmęczeni zasypiamy w minutę i nawet zimno nam nie przeszkadza.

14.11.2007
Lijiang

Dzisiaj wybieramy się znowu razem z Peterem i Caren na Jade Dragon Snow Mountain "Yulong Xueshan", szczyt której znajduję się na 5596 m n.p.m.

Wynajmujemy minibus za 50Y od pary, którym wyruszamy w 30-40 minutową podróż do stacji autobusu turystycznego, którym potem jedziemy do stacji jednej z trzech kolejek na wysokości 3356 m n.p.m.. Kolejką linową wyjeżdżamy na 4500 m n.p.m.. Tutaj już rządzi niepodzielnie zima. Część chińskich turystów w tym miejscu kończy swoją wycieczkę wybiegając na chwileczkę ze stacji kolejki aby pstryknąć parę zdjęć i od razu zjechać w dół - niektórzy z nich są bez kurtek, a niektóre widziałam nawet w szpilkach! Większość jednak jest ubrana w jednakowe duże puchowe kurtko-płaszcze, które można pożyczyć na dolnej stacji kolejki.

Najwięksi twardziele wybierają się na spacer jeszcze bardziej w górę szlakiem ze schodami. Wiadomo że my też tam się wybieramy. Nasi koledzy (jak prawie wszyscy chińczycy) zaopatrzyli się na tą okazję w butlę z tlenem wielkości bardzo dużego lakieru do włosów. W sumie już na 4500, od razu po wyjściu z kolejki, przez minutę czuć było zawroty głowy. Wejście do końca szlaku na 4680, czyli tylko 180 metrów różnicy wysokości, zajęło niestety nam prawie 2 godziny ;-), bo po kilku krokach trzeba było stawać na chwilę aby pooddychać. Teraz jeszcze bardziej podziwiam tych co wchodzą na Everest. Ale i tak jesteśmy lepsi od naszych przyjaciół chińczyków, bo nie używamy tlenu, a oni po kilku metrach prawie nie odrywają się od niego 8-). Na końcu szlaku jest nieduży podest z flagą, budką ewentualnej pomocy z tlenem i posągami chyba zrobionymi przez miejscową ludność. Stąd też pięknie widać lodowiec.

Powrót do stacji kolejki zajmuje nam niestety kolejne 2 godziny - bo dochodzi bardzo śliska droga i śnieżyca. Ale wracamy bardzo szczęśliwi i czujemy się jak bohaterowie ;-).

Po drodze do miasta decydujemy wybrać się dodatkowo do "Heilongtan Gongyuan", czyli Parku Stawu Czarnego Smoka, który znajduje się mniej więcej 1 km na północ od miasta. Jak nazwa wskazuje w parku tym jest całkiem spory staw z ładną seledynową wodą. Mniej więcej pośrodku stawu jest ładny mostek i pawilon. W parku dodatkowo znajduje się kilka świątyń mniejszych i większych, ale też Instytut Naukowy Dongba, czyli "szamanów" Naxi. Największe wrażenie jednak robi widok jeziora z pawilonem i mostem na tle góry Yulong Xueshan, która niestety była w większości przykryta chmurami.

Minibus na nas cały ten czas czeka, chociaż spędzamy w parku wcale nie mało czasu. Więc wracamy nim do miasta. Nasi chińczycy wymiękają i zmęczeni idą do hotelu odpoczywać. A my idziemy jeszcze trochę połazić po mieście.

15.11.2007
Lijiang - Dali

Dziś idziemy "na żywioł" z biletami autobusowymi. Bez żadnego wcześniejszego kupowania jedziemy na mini stację autobusową (określonej firmy) gdzie kupujemy bilety, czekamy 15 minut i już odjeżdżamy. Więc wszystko się odbyło bezproblemowo.
Autobus może nie jest aż tak luksusowy jak był w drodze do Lijiang, ale różnica jest tylko w normalnych rzędach z czterema miejscami i jednym piętrem. Cała reszta nadal ok.

W Dali już mamy zarezerwowany i opłacony hotel przez Internet, ale potrzebujemy jeszcze aby ktoś napisał nam jego nazwę i adres po chińsku (dla taksówkarza). Na szczęście w naszym autobusie jest dwóch obcokrajowców z "girlfriendami" - jeden Bernard z Majorki i drugi Bernard z Ekwadoru.

Zauważamy że dla białych obcokrajowców jest to bardzo rozpowszechniony sposób podróżowania - przez Internet poznają oni zazwyczaj chińskie studentki i umawiają się na spędzenie razem podróży po Chinach. Studentka taka zazwyczaj bardzo pomaga w poruszaniu się po Chinach (przecież rozmawia po chińsku), czasami też może opowiedzieć coś o oglądanych zabytkach, no i przede wszystkim można miło spędzać wieczory, noce i nie tylko ;-), a dla niej jest to bardzo dobra szkoła angielskiego i dodatkowo "sponsoring". Więc Bernard z Majorki w taki sposób był w Chinach już 27! razy, co roku po miesiącu. I za każdym razem z innym girlfriendem ;). Korzystamy więc z uprzejmości jego towarzyszki, która tłumaczy nam nazwę hotelu i adres.

Po rozlokowaniu się w ładnym hotelu (z przepięknym ogrodem) "Landscape" idziemy zwiedzić okolice. Dali jest bardzo małym miasteczkiem zbudowanym na kształcie kwadratu. W samym mieście zabytków za bardzo nie ma - tylko południowa i północna brama w murach otaczających centrum miasta i Muzeum miejskie. Można jeszcze zobaczyć park Yu'er z palmami, drzewami owocowymi, stawami i kameliami, kuźnię i kościół (chyba jedyny który widzieliśmy w Chinach). Ale jednak miasteczko to jest bardzo przyjemne i czymś przypomina Lijiang - pewnie niską zabudową, wśród której zachowało się sporo starych domów, i atmosferą. Główne atrakcje znajdują się poza miastem - najważniejsze jest jezioro Erhai oraz pagody Yita Si i San Ta Si. Dziś jednak wystarczy nam samo miasteczko.

Na mieście spotykamy naszego znajomego z autobusu - Hiszpana Bernarda z przyjaciółką. Okazuje się, że też ulokowali się w hotelu Landscape. Mieli zarezerwowany jakiś guesthouse, ale na miejscu okazało się, że jest bardzo brudno i śmierdzi, a ponieważ wiedzieli gdzie my pojechaliśmy, to skierowali się w to samo miejsce. I nie żałują.

Na kolację idziemy zjeść do Stella Pizzeria - polecana pizzeria w przewodniku Pascala. No cóż, może nie jest to pizza włoska, ale jak na Chiny - rewelacja.

16.11.2007
Dali

Stwierdzamy że nie będziemy mieli czasu na zobaczenie obydwu pagód i wybieramy zwiedzanie Świątyni Trzech Pagód (San Ta Si). Pagody są widoczne nawet z granic miasta, więc idziemy tam na piechotę. Idziemy około 30 minut, trochę dłużej niż napisano w przewodniku. Same pagody były wybudowane w IX i XX wieku. Jedna z pagód ma aż 69 m wysokości.

Do wewnątrz pagód wejść się nie da. Pagody są bardzo dobrze widoczne spoza terenu świątyni, poza tym oprócz samych pagód na tym terenie podobno jest tylko małe muzeum z rzeczami, które znaleźli podczas renowacji. W związku z tym nawet nie kupujemy biletów i obchodzimy cały teren naokoło.

Z drugiej strony od pagód znajduje się mały lokalny bazarek pamiątek. Nie wytrzymujemy i kupujemy wazonik granitowy, drewniany i drewnianą figurkę śmiejącego się Buddy. Za wszystko po targowaniu się płacimy 60Y (po 20Y/szt.), czyli około 20 zł. A zaczynaliśmy od 180Y za sztukę ;). Prawdopodobnie nawet nasza ostatnia cena jest za duża i miejscowi są zadowoleni, ale my w sumie też. Niestety będziemy musieli teraz wozić, a przede wszystkim nosić to wszystko ze sobą. Z drugiej strony - gdzie my jeszcze tak tanio kupimy souveniry?

Chcemy teraz jakoś się dostać nad jezioro Erhai Hu, które ma wygląd ucha i długość 40 km. Wg przewodnika z miasta do niego isć około godziny, a my znajdujemy się po drugiej stronie od miasta, więc biorąc dodatkowo poprawkę na nasze tempo szlibyśmy 2-3 godziny ;). Więc spacer odpada. Widzimy na poboczu gościa na trójkołowym motorku z budką. Nazwaliśmy to tuk-tukiem (jak w Tajlandii). Po niedługim targowaniu się i wyjaśnieniu gdzie chcemy jechać z trudem wsiadamy (strasznie wysoko wdrapywać się i strasznie niskie ławki wewnątrz) i jedziemy za 15Y nad jezioro.

Chociaż chcieliśmy dojechać bezpośrednio do jeziora, gość wysadza nas przy bazarze pamiątek prowadzącym do mola. Ale niestety na molo nie możemy bezpośrednio wejść - pośrodku stoi stół, na którym sprzedają bilety na wycieczki turystycznym statkiem po jeziorze za 200Y/os.! Zdziercy! Najgorsze, że bez biletów na tą wycieczkę w ogóle nie wpuszczają na molo! To dopiero sobie wymyślili, cwaniaczki! My wiadomo - nie zamierzamy tyle płacić ani nie zamierzamy tak marnować czas na tę wycieczkę podczas której nic nie robisz. Więc odwracamy się i odchodzimy na bok, aby przynajmniej przez jakieś zarośla z boku spojrzeć na rybackie łódeczki i jezioro. Póki tak stoimy i Wład robi zdjęcia podchodzi do nas "nasz" kierowca tuk-tuka i językiem migowym pyta czy nie chcemy niższą cenę za wycieczkę statkiem. Niestety wszystkie proponowane przez niego ceny nam nie pasowały. Gość na chwilę zniknął, a jak się pojawił to zapytał czy nie chcemy popływać łódką rybacką. Zgadzamy się za 80Y. Więc woła on jakąś kobietę, która prowadzi nas przez pola do jakiegoś domu.

Wdrapujemy się do metalowej pordzewiałej rybackiej łódki razem z jej właścicielem. Płyniemy wzdłuż brzegu około 45 minut. Rybak już dawno ma dość wiosłowania i coraz częściej spogląda na nas pewnie czekając aby zobaczyć sygnał do powrotu. Ale nam ten spacer bardzo się podoba - wokół piękne widoki - po drugiej stronie jeziora widać góry, po naszej stronie wioska, pola, zarośla, mnóstwo kaczek. Pięknie. I w ogóle nie widać żadnej innej przystani. Teraz rozumiemy czemu nas tuk-tukiem dowieźli właśnie tam.

W każdym bądź razie gość w pewnym momencie chyba traci cierpliwość. Przybija do jakiegoś podwórka przy okazji wyrzucając z niego łódkę właściciela, ponieważ inaczej nie zmieścilibyśmy się ;). I teraz aby wrócić do miejsca skąd wypłynęliśmy musimy iść na azymut przez wioskę.

Na początku jesteśmy wściekli - jak można ludzi wyrzucić wśród pól ryżowych nie wiadomo gdzie. Ale z każdą minutą zaczyna nam się coraz bardziej podobać, ponieważ idąc przez wioski widzimy prawdziwe życie chińczyków - nie turystyczne, nie na pokaz. Po drodze większość domków ładnie rozmalowana niebieskimi obrazkami - to znak "firmowy" mniejszości narodowej Bai. Dochodzimy do centrum wioski - małego placyku przy małej prawdziwej działającej świątyni, gdzie gra jakaś mała orkiestra. Przy placyku też sklep, a przed nim 2 kamienne stoły i stołki. Siadamy wypić colę i odpocząć. Siedzimy tam z pół godziny oglądając miejscowych, a oni nas ;). Jakaś kobieta przytarga duży wóżek wypełniony kale (takie zielone warzywo podobne do sałaty). Staje z nim na rogu placyku, wyciąga prastarą wagę i w ciągu 20 minut sprzedaje całość warzyw. Najfajniej wyglądają matki z dziećmi za plecami w samorobnych noszakach - kawałek dywanu i taśmy wystarcza aby takie coś zrobić i nosić dziecko za plecami. Zastanawiające jest tylko jak one je same ubierają, bo wg mnie do tego trzeba 2 osoby ;).

Widzimy też miejscową minifabrykę brykietów węglowych na opał - młody mężczyzna cały upaprany w węglu łopatą przerzuca węgiel - straszna praca. Na pewno za długo on nie pożyje... Po drodze trafiamy też na mały bazarek metalowych naczyń, na którym zebrali się staruszki i staruszkowie. Wład robi im zdjęcie, pokazuje jak wypadły, a w tym momencie jedna ze staruszek zgina się w pół i zaczyna dłonią mierzyć Włada stopę... Naliczyła 2,5 dłoni! Ile było zdziwienia i okrzyków radości! U niej stopa ma długość jednej dłoni, więc Wład dla nich był jak jakiś gigant! Chociaż Wład i w Polsce nie jest za mały (186cm wysokości i 45 rozmiar buta).

W końcu po godzinie marszu wychodzimy do przystanku autobusowego, jest autobus do miasta. Wieczorem na kolację jemy rybnego hot pota (całkiem dobrego) i świętujemy z Bernardem i jego dziewczyną jej urodziny w tej samej knajpie. Jak ściemniało dziewczyna ta zażyczyła sobie sesję fotograficzną - znalazła czas ;). Biedny Wład musiał się namęczyć, aby cokolwiek było widać... Ale wyszło bardzo dobrze.

17.11.2007
Dali - Kunming

Dzisiaj wracamy autobusem do Kunmingu. Ale nocujemy w innym hotelu niż poprzednio - w hotelu Camellia, który zarezerwowaliśmy poprzednim razem osobiście. Nie mamy już za dużo czasu i chęci na zwiedzanie, więc tylko szukamy dobrego miejsca na obiado-kolację i trochę spacerujemy po centrum.

Trafiamy na knajpę-stołówkę, gdzie w dosyć dużej sali stoją stoły ze stali nierdzewnej, podłoga w kafelkach i tłumy ludzi. Jak zazwyczaj my jesteśmy jedynymi białymi, więc stanowimy nie ladą atrakcję. Tym bardziej że znowu nikt nie mówi po angielsku i nie ma angielskiego menu. Ale za 42 Y dostajemy tyle jedzenia, że pod koniec żałujemy że tyle się zmarnuje.... Zamówiliśmy 3 różnych dania, bo na obrazkach w menu wyglądało że będą małe porcje. Niestety jedzenia w jednej porcji starczyłoby dla 3 osób... Więc prawie połowę zostawiamy, chociaż jest smaczne.

Wchodzimy jeszcze do jakiegoś domu handlowego, gdzie trafiamy na totalną wyprzedaż - prawie wszystko 40-50% mniej. Rzeczy bardzo porządne - markowe, tyle że są to ich własne chińskie marki. Chociaż jest też całe piętro z zachodnimi markami (też z przeceną). Tylko styl domów handlowych w Chinach jest trochę inny niż u nas - bardziej jak stara Galeria Centrum - wszystkie marki nie są zamknięte w oddzielnych butikach, a mają wydzielone półki. Więc cała przestrzeń sklepu jest otwarta. Jak dla mnie, tak jest o wiele wygodniej i przyjemniej. Poza tym jak idziesz na przykład kupić buty, to nie musisz wchodzić do każdego oddzielnego butika, tylko idziesz na jedno konkretne piętro, które w całości jest poświęcone butom. Tam możesz siedzieć cały dzień póki nie zmierzysz wszystkie buty około 30-tu firm. Szkoda że przed nami jeszcze długa droga i nie ma miejsca na dodatkowy bagaż.


18.11.2007
Kunming - Guilin

Dziś lecimy na wschód od Kunmingu - do Guilinu.

Od razu przy hotelu spotyka nas pierwszy raz niemiła niespodzianka - taksówkarka (kobieta) nagle oprócz opłaty na taksometrze życzy sobie jeszcze dodatkowe pieniądze. Nie dużo, ale co do zasady nie podoba mi się taka gra. Gdyby na początku powiedziała że oprócz ceny z taksometra będzie chciała jeszcze coś, i dlaczego, to rozumiem. A tak - bez sensu. Więc wysiadamy i poprostu wychodzimy zostawiając tylko cenę z taksometra. Ona jeszcze minutę stoi i coś krzyczy do nas, ale my po prostu ignorując ją wchodzimy do hotelu. Niech nauczy się być uczciwą.

Po rozlokowaniu się w hotelu wychodzimy na miasto. Kiedyś była to stolica księstwa, a później przez kilka lat też stolicą prowincji. Ale za dużo zabytków w nim nie ma. Miasto to jest znane raczej z krajobrazów wokół, które widać już po drodze z lotniska. Miasto to leży też nad rzeką Li, więc widoki tam są jeszcze piękniejsze. Idziemy w stronę centrum promenadą nad rzeką. Po kilku minutach zauważam, że jakiś facet w granatowym garniturze i granatowej czapce-bejsbolówce idzie cały czas za nami i po prostu nas śledzi. Kiedy był bardzo blisko nas odwracam się i pytam po angielsku - co on od nas chce. Pyta, czy nie potrzebujemy pomocy. Mowię, że nie, nie potrzebujemy. Idziemy dalej. Niestety widzę że on nadal nas śledzi. Już bardziej podirytowana odwracam się i znowu mówię żeby sobie szedł, bo nie potrzebujemy żadnej pomocy. Przechodzimy na drugą stronę ulicy, nawet wchodzimy do sklepu aby go zgubić - wychodzimy, i co - on na drugiej stronie czeka na nas! Jestem już całkowicie wkurzona i zdenerwowana - pierwszy raz w życiu zaczynam się bać - po cholerę on nas śledzi! Na jakimś skrzyżowaniu gdzie było więcej ludzi w końcu udaje nam się jego zgubić. Ufff.... Nie powiedziałabym aby pobyt w Guilinie zaczynał się przyjemnie...

No dobra, ale trzeba w końcu coś zjeść. Na jakiejś turystyczno-rozrywkowej uliczce zagadują nas po-angielsku dwie dziewczyny. Przedstawiają się jako studentki artystycznej akademii (akurat! 8-). Ale nie są nachalne ani natrętne, więc trochę z nimi spacerujemy i rozmawiamy. Pytamy też aby nam poleciły jakąś dobrą knajpę z dobrym niedrogim jedzeniem. Dziewczyny prowadzą nas niedaleko do jakiejś knajpy, ale nie wchodzą z nami aby zjeść. Żegnamy się. My wchodzimy do knajpy. Jest podejrzanie pusto. Prosimy o menu. Przynoszą po angielsku. Nawet kelnerka coś potrafi powiedzieć po angielsku. Myślimy - super, nareszcie nie musimy się wysilać. Ale po kilku sekundach studiowania menu zaczynamy rozczarowywać się. Ceny jak na chińskie są ogromne! Więc prosimy o menu po chińsku, bo zaczynam mieć podejrzenia, że będą 2-3 razy niższe. Ale niestety kelnerka mówi że nie przyniesie. W tym momencie nas zatkało. Jak to możliwe? Jak oni nie chcą nam przynieść chińskiego menu, oznacza to że nasze podejrzenia są prawdziwe. Więc płacimy 20Y za 1 herbatę (!), która jest jak sama woda i wychodzimy. Idziemy dalej szukając jakiejś bardziej normalnej knajpy i zastanawiając się czy chińczycy nie chcą zrozumieć jak mówimy im że chcemy zjeść dobrze i tanio - tak jak oni, a nie drogo i niesmacznie. Bo jak jedzenie w knajpie, którą odwiedzają z rzadka jacyś zabłąkani turyści, może być dobre?

Znajdujemy jakąś bardzo prostą knajpkę. Mało w niej ludzi, ale głód już ciśnie, więc ryzykujemy. Niestety znowu nietrafnie ;(. Zamówiony gongbao chicken jest nijaki. A ryż do tego dania przynieśli jak już prawie wszystko zjedliśmy - jakaś porażka. Wychodzimy stamtąd bez zjadania ryżu wściekli i nadal głodni. Po jakimś czasie trafiamy na malusieńką knajpkę "włoską" i decydujemy się na pizzę z piwem. Okazuje się to być najlepszym wyborem w dniu dzisiejszym. Ale jest to smutne...

W tym dniu za daleko nie chodzimy, ale dochodzimy do dwóch otoczonych drzewami jezior w centrum miasta – Rong Hu (Jezioro Banianów) i Shan Hu (Jezioro Jodeł) - pozostałości fosy wokół wewnętrznych murów obronnych. Nad jeziorem Jodeł wznoszą się dwie 40 metrowe pagody Riyue Shuang Ta. Wieczorem są one ładnie podświetlone.
Po zakupach jedzenia na śniadanie wracamy do hotelu. W holu hotelu przechodzimy obok stosu walizek, na których zauważamy nalepki adresowe z Polski, z Krakowa. Władowi od razu się przypomina Grześ – kolega z pracy. Miał on mniej więcej w tym czasie jechać na zorganizowaną wycieczkę do Chin, ale kiedy dokładnie i gdzie nie dopytywaliśmy. Po szybkim telefonie okazuje się, że jest on … kilka pięter nad nami. Od razu spotykamy się w naszym pokoju przy piwie.
Jest to niezwykłe doświadczenie spotkać znajomego w tym samym hotelu na drugim końcu świata! Ale całkiem przyjemne zakończenie niezbyt fajnego dnia.


19.11.2007
Guilin

Dziś wybieramy się do Parku Siedmiu Gwiazd (Park 7 Star), gdzie znajduje się największe skupisko krasowych formacji skalnych.
Park jest na obrzeżu miasta, gdzie docieramy miejskim autobusem. Wejście do niego nie jest za tanie – 68Y/os., ale za to sam park też nie jest zwykłym parkiem w polskim rozumieniu. Chińczycy bardzo mocno postarali się – mają piękny sztuczny wodospad, małe zoo, różne formacje skalne o wyglądzie różnych postaci, np. ogromnego wielbłąda, świątynię buddyjską no i najfajniejsze – jaskinie.
Przed wejściem prawie nikogo nie ma, tylko sprawdzający bilety. Ale akurat jak dochodziliśmy podeszła mała grupka chińczyków. Sprawdzający bilety najpierw do nich a potem do nas coś powiedział wymachując rękami. My – wiadomo, nic nie rozumiemy, więc wchodzimy do jaskini. Ale grupka chińczyków z jakiegoś powodu została. Dla nas lepiej – mniej ludzi przeszkadzających w zdjęciach, no i ciszej. Dopiero po przejściu kilku metrów zaczynamy się domyślać o co chodziło bileterowi – kazał nam poczekać na większą grupę ludzi, a wtedy włączy więcej oświetlenia.
Jaskinia jest bardzo duża i długa, w wielu miejscach są włączone kolorowe światełka, które stwarzają piękną grę świateł ze stalaktytami i stalagmitami. Ale większość jaskini jest całkowicie ciemna, więc musimy czasami podświetlać sobie drogę lampą błyskową. Jaskinia jest piękna. Nawet wewnątrz jest rzeka i sztuczny (chyba) wodospad. Od razu pomyślałam, że gdyby ją zalać w całości wodą, można byłoby pięknie ponurkować, prawie jak w cenotach w Meksyku… ;-)

Po spędzeniu w parku prawie pół dnia jedziemy do centrum miasta do Pałacu Książąt Jingjiang (JingJang Prince City), który był siedzibą władców dynastii Ming w XIV-XVII wiekach. Pałac jest otoczony 5m kamiennym murem i według przewodników wygląda jak miniatura zakazanego miasta (chociaż powstał wcześniej od niego), ale nas trochę rozczarował. Nie był on oryginalny, tylko odbudowany na samym początku XX wieku, nic specjalnego i wybitnego tam nie widzieliśmy. A dodatkowo na terenie całego kompleksu znajduje się Kolegium Nauczycielskie i jakieś pomieszczenia uczelni, więc wszędzie oprócz turystów są też studenci, co też zmniejsza trochę powagę zabytku.
W skład kompleksu wchodzą również jaskinia, skała „Guilin Princess City Solitary Beauty Peak” (Szczyt Samotnej Piękności) na którą można wejść po 306 stopniach, mini park.
Jedyną rozrywką dla nas był występ miejscowych studentów odgrywających razem z turystami zdawanie starożytnych egzaminów. Najśmieszniej było kiedy dali nam pędzle, atrament i pergaminy z zadaniami po chińsku i czekali póki zaznaczymy swoje odpowiedzi…8-). Śmiesznie było i nam i im. A miejscowi co prawidłowo odpowiedzieli dostali potem prezenty. Nam też mogliby dać – za wysiłek. ;-)

Na późny obiad wybieramy knajpę „Aunt”. W przewodniku było napisane że przypomina nieco bar samoobsługowy, więc trochę byliśmy krytycznie nastawieni, ale w końcu okazało się, że jest to najlepsze miejsce na dobry posiłek w Guilinie!
Najpierw ciężko w ogóle było go znaleźć, chociaż ten lokal miał się znajdować na ostatnim piętrze Niko-Niko Do Plaza, to Plaza ta była ogromna i miała wiele wejść, z których trzeba było najpierw znaleźć które prowadzi na ostatnie piętro. Jak już weszliśmy, to przepraszam, nas „zatkało” z wrażenia. Okazało się, że całe ogromne piętro Plazy jest zajęte tylko tą knajpą. To tak jakby w Warszawie była knajpa np. na całą powierzchnię jednego pietra CH Reduta.
Sposób zamawiania tez był niezwykły dla nas – przy wejściu dostajesz kartę z różnymi rubrykami, wybierasz stolik przy którym będziesz siedzieć, potem chodzisz wokół ogromnych stanowisk kucharskich, gdzie oglądasz jak i co kucharze przygotowują, na brzegach tych stanowisk jest wystawione po 1 porcji wszystkiego co tam można zamówić, więc wybierasz co chcesz zjeść i pokazując (albo mówiąc, jak kto umie) co chcesz kucharzowi dostajesz odpowiednią pieczątkę na swojej karcie. Jak już obejdziesz, zobaczysz całość i wybierzesz wszystko co chciałbyś zjeść (czyli po mniej więcej pół godzinie) wracasz do stolika z całkowicie ostemplowaną kartą i możesz wypić herbatki. Możesz też zacząć od razu ucztę, bo póki obchodziłeś wszystkie stanowiska, twój wybór z pierwszych stanowisk już zazwyczaj zdążyli przygotować i przynieść.
W trakcie jedzenia przynoszą co raz nowe wybrane przez ciebie potrawy i pod koniec nie możesz już ruszyć się z miejsca. A na wyjściu za to wszystko na 2 osoby płacisz 51Y!!!! Boże, czemu takiej knajpy nie ma w Warszawie!? Wiem, bo to wszystko kosztowałoby 510zł! Powiem tylko, że nie chodzi tu o otwarty bufet, czy tam szwedzki stół, tylko o to, że to jest połączenie bufetu z przygotowaniem na zamówienie! W każdym bądź razie wychodzimy stamtąd bardzo zadowoleni.
Po drodze do hotelu zaliczamy spacerek promenadą nad rzeką Li i w jednym z wielu biur turystycznych kupujemy spływ rzeką Li do miejscowości Jangshuo na następny dzień. Sam proces kupna też nie był prosty – musieliśmy przejść się po wielu biurach aby zorientować się w cenach, po wybraniu najniższej oferty, ale w biurze gdzie w miarę rozumieli po angielski, musimy spędzić kolejne pół godziny na przekonywaniu gościa, że na pewno chcemy płynąc na łodzi „chińskiej” a nie „dla turystów międzynarodowych”. I na pewno to przeżyjemy. Jak wiadomo była ona 2 razy tańsza niż międzynarodowa. I chociaż gość z biura przekonywał nas, że będzie nam źle, bo wokół będą mówić tylko po chińsku, jedzenie będzie chińskie i towarzystwo będzie tylko chińskie, to my nie poddaliśmy się, śmiejąc się, że już 20 dni żyjemy w takich warunkach….
Tak więc po negocjacjach kupujemy chińską wycieczkę za 240Y od osoby, czyli 2 razy taniej niż dla obcokrajowców. Nawet w naszym przewodniku Pascala, w którym zazwyczaj większość cen jest niższa niż w życiu (niestety przez inflację i zwykłą podwyżkę cen), podają że ceny wycieczki zaczynają się od 410Y od osoby! Zadowoleni wracamy do hotelu.


20.11.2007
Guilin - rzeka Li - Jangshuo - Guilin

Rano spod naszego hotelu zabrał nas mikrobus z innymi turystami, ale chińskimi. Była nawet pani przewodniczka, ale wiadomo – mówiła tylko po chińsku. Każdemu w mikrobusie przylepiła okrągłą nalepkę na ubranie z numerkiem aby rozpoznawać „swoją” grupę. Mikrobusem jechaliśmy około godziny do przystani prawie „w polu”. Chociaż normalnie wycieczki takie wypływają bezpośrednio z Guilinu, to akurat późną jesienią jest to już niemożliwe ze względu na głębokość wody w rzece.
Przystań za to była ogromna – widać że w sezonie odpływają stąd setki statków. Niedaleko przystani – sklep z pamiątkami jak zawsze i mały bar, ale więcej nic nie ma. Należało odnaleźć stoisko o odpowiednim numerze z którego odpływała nasza dosyć duża dwu pokładowa metalowa łódź. Na „parterze” były rzędy siedzeń ze stolikami dla 8 osób z przejściem po środku. Górny pokład był po prostu „dachem” łodzi z ogrodzeniem. Sama łódź ma zanurzenie w wodzie dosłownie na 10 cm i ma płaskie dno. Jak zrozumieliśmy, ma ona chyba napęd strumieniowy, ponieważ inaczej mogłaby zahaczyć śrubą o dno. I tak czasami poziom wody był tak niski, że czuło się że szorujemy po kamieniach.

Ludzi był komplet – wszystkie miejsca siedzące zajęte. Z około 100 osób pasażerów (i około 10 załogi) obcokrajowców było 3 osoby razem z nami. Tym trzecim okazał się Amerykanin kierowca ciężarówki, który jak potem dowiedzieliśmy się, korespondencyjnie poznał Chinkę i przyjechał do Chin w celu matrymonialnym. Byli oni razem na wycieczce raptem trzeci dzień, ale on już był zmęczony i nie wiedział jak zakończyć tę znajomość, ponieważ okazało się że korespondencyjnie w imieniu tej Chinki rozmawiała z nim po angielsku jej siostra, a ona sama nie mówi po angielsku prawie nic. Więc kupili oni sobie tłumacze elektroniczne i rozmawiają przez niego! Rozumiem, czemu ten Amerykanin był zmęczony - wyglądało to tragicznie i było nam go szkoda.

Na początku jak wyruszyliśmy przewodniczka opowiadała coś o tym co zobaczymy itd. – jak zawsze na wycieczce. Potem dużo osób poszło na górny pokład – stamtąd widok był niesamowity. W sumie już po drodze do przystani widać było piękne wapienne wzgórza o przedziwnych kształtach, ale widok z rzeki był po prostu zachwycający. Gdzieś kiedyś przeczytałam, że jest to kwintesencja chińskiego krajobrazu. I w zupełności się z tym zgadzam.
W niektórych miejscach wzgórza schodziły wprost do rzeki, gdzie indziej były małe „plaże”. Ale pod horyzont widać było wzgórza jakby pozrzucane z nieba. Chińczycy dla wielu z nich wymyślili nazwy z odpowiednimi legendami, jak zawsze super wymyślne, np. „Wierzchołek Trzymającego Pióro”, „Wzgórze Klatki Kurczaków”, szczyt „Ogon Ryby”, „Ośmiu Nieśmiertelnych Przekraczających Rzekę” lub „Wzgórze Dziewięciu Koni”…
Wokół rzeki czasami widać małe poletka uprawiane przez rolników, rzadko można zobaczyć wsie i rybaków. Na rzece najczęściej na bambusowych tratwach (czasami wystarczy 4 bambusy związane sznurem z silnikiem na końcu) widać transport jakichś towarów, albo „luksusową”, bo indywidualną wycieczkę dla 1 lub 2 osób. Czas od czasu spotykaliśmy bawoły nurkujące w rzece! Jak domyślamy się, wokół nie ma już trawy, a w rzece są wodorosty, więc bawoły dostosowały się i wyżerają te wodorosty zanurzając w całości głowę pod wodę. Widok przedziwny…

Wycieczka trwała około 3-4 godzin. Po 2 godzinach od wyruszenia z przystani rozpoczął się na łodzi obiad. Każdemu przynieśli tackę z jego dosyć dużą porcją ryżu, warzyw i kurczaka „z budą”. Nawet było to jadalne. W sumie za dodatkowe pieniądze można było nawet zamówić coś bardziej wykwintnego – niektórzy zajadali się grillowanymi malutkimi krabikami jedząc je razem z pancerzem.
Za to w momencie gdy ogłosili obiad z górnego pokładu zmiotło prawie wszystkich chińczyków (przecież dla nich jedzenie to rzecz święta) i nareszcie mogliśmy w spokoju porobić zdjęcia. Na łodzi był również jeden wycieczkowy fotograf, który robił zdjęcia wycieczkowiczom na tle wzgórz. Pod koniec jego sesji zdjęciowej chińczykom znudziły się chyba wzgórza i wszyscy zaczęli prosić o zdjęcia z nami. Tak więc pozostały czas wycieczki to nie wzgórza były atrakcją turystyczną, tylko my.
Ciekawe że jakiś czas przed dopłynięciem do celu – małej miejscowości Jangshuo – fotograf rzucił woreczek z filmami jakiemuś facetowi na brzegu, i jak rozumiemy tamten zawiózł samochodem te filmy do wywołania, aby jak przypłynie łódź już móc rozdać wszystkie zrobione zdjęcia wycieczkowiczom. Ale organizacja!

Jangshuo do której przypłynęliśmy, jest małym (jak na chińskie pojęcia) miasteczkiem ze starą i nową częścią. Nowa raczej nie różni się od innych chińskich miast, ale stara jest specyficznie turystyczna. Ilość angielskich nazw i napisów oraz ilość obcokrajowców po prostu zdumiewa. Można tu zobaczyć wiele barów podobnych do europejskich i wypić tam nie chińskiego piwa. Podobno tu jest tak dużo obcokrajowców właśnie ze względu na otaczającą przyrodę, krajobrazy i liczne kursy języka chińskiego dla obcokrajowców.

I faktycznie my czuliśmy się tam bardzo fajnie i przyjemnie. Tym bardziej że już przyzwyczailiśmy się do ciągłego nagabywania i zachęcania do zakupu. Nawet uzbroiliśmy się w karteczkę na której napisaliśmy chiński znak „bu” oznaczający „nie”, ponieważ czasami Chińczycy udawali że nie rozumieją jak my to wymawiamy. Ale po pokazaniu karteczki nie mieli możliwości tego nie zrozumieć, więc zazwyczaj zaczynali się uśmiechać i przestawali nagabywać. Tak więc znaleźliśmy na nich sposób.
Po przyjemnym obiedzie w knajpce przy jednym z licznych guesthouse’ów za tylko 46Y i małym spacerze po mieście idziemy na dworzec autobusowy aby znaleźć autobus z powrotem do Guilinu. W sumie w cenie naszej wycieczki mieliśmy powrót mikrobusem, ale trzeba by było wrócić 2 godziny wcześniej, a my jak wiadomo nie lubimy zwiedzać w pośpiechu. Ale z powrotem do Guilinu nie ma najmniejszego problemu – na parkingu autobusowym stoi autobus do którego wołają każdego przechodnia, a jak zobaczyli obcokrajowców, czyli nas to od razu zapytali Guilin? – my mówimy yes, Guilin. No i tyle. Za 31 Y jedziemy. Autobusy te jeżdżą co pół godziny, więc nie ma co wracać wcześniej z wycieczką.

Tak i skończył się nasz dzień. W sumie jeden z najlepszych dni w Chinach.


21.11.2007
Guilin – Shenzhen – Hongkong

Dziś opuszczamy Chiny właściwe. Samolotem lecimy do Shenzhen przy samym Hongkongu.
Jest to trochę dziwne miasto – właściwie całkowicie industrialne. Jeszcze w 1979 roku nie było jeszcze tego miasta, tylko wioska ze stacją kolejową. Ale bliskość Hongkongu pozwoliła właśnie tu wypróbować Chinom nowy model życia ekonomicznego. Więc w ciągu 20 lat musieli wybudować trzy elektrownie atomowe aby zasilić powstały tu przemysł.
Myślę, że prawie wszystko co w Shenzhen się produkuje idzie na eksport (podobno połowa zegarków świata jest produkowana właśnie tu).
Biorąc to pod uwagę nie dziwię się że w przewodniku Pascala nawet nie zachęcają za bardzo zwiedzać to miasto.

Dlatego też bezpośrednio z lotniska specjalnym autobusem za 20Y od osoby jedziemy do dworca kolejowego. Niedaleko niego wchodzimy na estakadę która w końcu prowadzi do przejścia granicznego z Hongkongiem (HK). Ciekawe, że obok tej estakady dla pieszych jest nawet kierunkowskaz w którą stronę iść do HK.
Przejście graniczne bardzo cywilizowane i schludne. Ludzi na nim całkiem dużo i to w obydwu kierunkach. Ale jakimś cudem chińczykom udaje się bardzo szybko ten tłum obsłużyć, więc można powiedzieć że właściwie kolejek niema. Jak na każdą państwową granicę przystało (chociaż już HK jest niby włączony do Chin) nawet jest tu duty free, gdzie można trochę taniej niż w HK kupić papierosy i alkohol.

Po przejściu do HK życie staje się coraz przyjemniejsze i łatwiejsze. A to za sprawą tak prostej i prozaicznej rzeczy, jak napisy po angielsku! Nareszcie po 3 tygodniach męki z chińskim i niezrozumieniem przez chińczyków angielskiego zaczynasz być „panem” sytuacji, ponieważ wszędzie na ulicy zazwyczaj są napisy po angielsku, poza tym prawie każdy przechodzień zna angielski i chętnie ci pomaga!
Więc za przejściem granicznym w informacji turystycznej miła pani bardzo dobrym angielskim wyjaśnia nam jak mamy dostać się transportem publicznym do naszego hotelu i daje darmowe mapki HK po angielsku (!). Z przejścia granicznego płynnie przechodzimy do stacji kolejki miejskiej, którą za 33H$ (Hongkongskie dolary) od osoby jedziemy do odpowiedniej stacji metra, przesiadamy się i metrem trafiamy na stację Mong Kok.

Degresja na temat pieniędzy w Hongkongu: HK dolary całkowicie które jeszcze teraz chodzą w HK całkowicie różnią się od chińskich juanów wyglądem. Ale przelicznik jest dla nich prawie identyczny. Czyli dla uproszczenia przyjmujemy że 3H$ = 1zł. Widać również że ostatnio często w HK odbywało się wprowadzanie nowych banknotów, ponieważ można było zobaczyć kilka różnych wzorów takiego samego nominału. Ale banknoty wydane około 2 miesięcy przed naszym pobytem były po prostu zachwycające – w dotyku trochę bardziej plastikowe niż zazwyczaj, bardzo kolorowe, no i z przeźroczystym okienkiem. Po prostu piękne!. Załączam scan 10 H$, które jako jedyne udało nam się ocalić przed wydaniem ;-).

Zaczyna być trochę ciężko – nie orientujemy się jeszcze w mieście, więc po wyjściu ze stacji nie wiadomo w którą stronę trzeba iść aby trafić do hotelu. Więc zatrzymujemy się obok nadziemnego przejścia i badamy mapę. Podchodzi do nas jakaś mulatka z chińskimi rysami twarzy (dziwne nie?) w średnim wieku i pyta po angielsku czy my mamy jakiś problem i czy nam nie potrzebna jest pomoc. (Jezu, to dopiero mamy wrażenie po 3 tygodniach męki!) Mówimy że oczywiście potrzebna, bo nie wiemy jak do naszego hotelu dojść. Ona przez chwilę przygląda się mapie i stwierdza, że akurat ten rejon nie bardzo zna. I nagle szuka wzrokiem wokół czegoś, potem szybkim ruchem wskazuje na jakiegoś „policjanta” i krzyczy do niego, przez ulicę aby podszedł tu, a nam w tym czasie mówi, że policja tu jest przyjazna, pomocna i pożyteczna, więc powinniśmy we wszelkich problemach zgłaszać się do niej. Policjant podszedł, pani powiedziała mu aby wytłumaczył nam co chcieliśmy, pożyczyła nam miłego pobytu w HK i oddaliła się. A policjant tak jak ona i mówiła - był przyjazny, pomocny i pożyteczny, czyli wszystko nam wytłumaczył po angielsku. No po prostu turystyczny raj! ;-)

Niestety okazuje się, że iść do hotelu trzeba około 15 min. z naszymi plecakami, a pod koniec jeszcze pod górkę... Więc dochodzimy już trochę zmęczeni. Hotel mamy zarezerwowany trochę dziwny, bo Anne Black YWCA. Nazwa hotelu zawiera skrót od „Young Women’s Christian Association”, czyli Chrześcijańskie Stowarzyszenie Młodych Kobiet.
Stowarzyszenie to działa na całym świecie i zasadniczo ma hotele dla swoich członków, ale również trochę na tych hotelach zarabia. Ale w sumie jak na HK to hotel mają w całkiem rozsądnej cenie, a też okazało się, że również pokoje nie są super mini, a tylko łazienki i windy. Na dole obok recepcji jest też mini bar/restauracja, w której podają śniadania. Więc mogę całkiem spokojnie ten hotel polecić jako dobry wybór dla tych co nie boją się chodzić do metra 15 min. http://hotel.ywca.org.hk/eng/AnneBlack/anne_location.htm
Poza tym hotel ten znajduje się całkiem blisko od dzielnicy handlowej z komputerami i foto oraz targu kwiatowego, ogrodu ptaków i targu „złotej rybki”.

Po małym odpoczynku ruszamy „na miasto”. Najpierw – z powrotem do stacji metra – przechodzimy ulicą, na której są prawie same sklepy ze szczeniakami i kociętami oraz akcesoriami dla nich. Stanie się to naszą ulubioną trasą, bo są one takie miluśne, poza tym większość widać bezpośrednio przez wystawowe okna, więc nie trzeba wchodzić do wewnątrz. 3 stacje metra dalej jesteśmy już na samym południowym krańcu półwyspu Kowloon.

Degresja orientacyjna: Hongkong składa się z kilku rejonów – właściwej wyspy Hongkong (centrum finansowo-biznesowe usiane wieżowcami), wyspy Lantau (na której znajduje się międzynarodowe lotnisko), półwyspu Kowloon (centrum turystyczno-handlowe), Nowego Terytorium (bezpośrednio graniczące z Chinami największe terytorium należące do HK, gdzie można odpocząć od zgiełku szalonego miasta) oraz kilku innych wysp (np. wyspy do plażowania).

Kierujemy się do najważniejszego zabytku tej dzielnicy Tsim Sha Tsui, czyli Wieży Zegarowej, która jako jedyna pozostała po dworcu kolejowym z którego kiedyś można było jechać pociągiem do Europy przez Mongolię i Rosję. Widać że dbają o nią, jest w dobrym stanie, chociaż prawdę mówiąc głośna nazwa nie odpowiada wyglądowi, ponieważ gubi się ona w gąszczu okolicznych wieżowców.
Od wieży zaczyna się nadmorska promenada z pięknymi widokami na wyspę Hongkong z jej pięknie podświetlonymi wieżowcami. Muszę powiedzieć, że ten widok robi niesamowicie futurystyczne wrażenie! Dużo wieżowców jest podświetlonych, a nawet te które specjalnie nie podświetlają, świecą się przez to że ktoś w nich w danej chwili pracuje. Dla samego tego widoku warto przyjechać choć raz do HK.

Na promenadzie jest też chińska „Aleja sław”, prawie jak w Hollywood. Gwiazdy z odciskami dłoni różnych sław umieszczone są w samej promenadzie. Jedna z gwiazd należała do Jackie Chana – jedynego gwiazdora którego znam na tej alei. Obok promenady znajduje się futurystycznie wyglądający dziwny gmach Hong Kong Cultural Center, a trochę dalej Muzeum Przestrzeni Kosmicznej. Sama promenada jest dosyć długa. Więc po jakimś czasie schodzimy z niej w poszukiwaniu dobrej knajpki.
Okazuje się, że w tym rejonie niema za bardzo tanich knajp, do których przyzwyczailiśmy się już we właściwych Chinach. Trafiamy więc do knajpy w stylu raczej angielskim, gdzie jemy całkiem europejskie dania z piwem, które też smakują europejsko, a więc jak dla nas bardzo smacznie. Ceny też są raczej europejskie niż chińskie, bo płacimy za kolację 230H$, czyli mniej więcej 80zł. Ale po tylu dniach chińskiego jedzenia chyba możemy sobie pozwolić na trochę „ekstrawagancji”.
Zmęczeni, najedzeni i zadowoleni wracamy do hotelu odespać się.

22.11.2007
Hongkong

Dziś chcemy zwiedzić największy na świecie, wykonany z brązu, posąg siedzącego Buddy (Budda Tian Tan) na wyspie Lantau. Dojeżdżamy MTRem do Tung Chung, bo wcześniej na mapach MTRu zauważyliśmy, że można dostać się tam kolejką linową. Niestety, projekt się opóźnił, a mapy już wywiesili, więc wiele osób szuka kolejki, która nie istnieje.
Czekamy więc w długiej kolejce na autobus i następnie jedziemy przez wzgórza prawie godzinę. Po drodze ładne krajobrazy, jakże dalece inne od koszmarnie zatłoczonego i zadymionego Kowloon'a.

Posąg rzeczywiście duży, w okolicy kilka świątyń do zwiedzania, tłumy turystów. W zasadzie wyprawa na cały dzień. Wracając autobusem wsiadamy do innej linii, która jedzie na przystań promową Mui Wo. Być w Hongkongu i nie przepłynąć się promem? Oczywiście że warto. Promy są bardo klimatyczne, no i ten powiem morskiej przygody... ;-)
Wracamy więc do Hongkong Central, a stamtąd MTR do hotelu.

23.11.2007
Hongkong

Dziś łazimy po mieście, badamy miejscową kuchnię, odwiedzamy giełdę komputerową.
Polecam zakupy elektroniki i sprzętu fotograficznego – wybór i ceny jak w USA.

Degresja kulinarna: chociaż w wielu programach kulinarnych w TV typu Travel Channel Hongkong jest zachwalany za ogromny wybór knajp, to ja mam nieco inne zdanie.
Przede wszystkim dlatego, że jedziemy z Chin. W Hongkongu jest dużo drożej, a lepsze knajpy są znacznie droższe niż w Chinach. Natomiast w tańszym segmencie króluje HotPot (czyli cienki wywar z ogromną ilością makaronu), który ja nie bardzo lubię. I dobre jedzenie, na dodatek w rozsądnej cenie, wcale nie jest łatwe do znalezienia.

Następnie szukamy internet cafe – musimy pobookować hotele na dalszą podróż. Club internetowy, bo tak się tu to nazywa, jest miejscem dość specyficznym. Jest to zazwyczaj ciemna dużą hala z rzędami komputerów. Większość miejscowych gra lub ... ogłada filmy, bo tu właśnie ogląda się pirackie filmy z internetu. Na dodatek wszyscy palą i jest dość głośno, więc jak najszybciej załatwiamy sprawy internetowe i wynosimy się.

Wieczorem idziemy zobaczyć show „światło i dźwięk” na promenadzie Kowloon z widokiem na Hongkong. Z głośniczków cicho leci muzyka, a wieżowce naprzeciwko strzelają w niebo laserami i szperaczami.

24.11.2007
Hongkong - Bangkok

Wieczorem lecimy do Bangkoku, więc nie mamy za dużo czasu
Robimy wycieczkę Peak Tram na szczyt Wiktorii. Fajnie, ładny widok na wierzowce Hongkongu, tylko straszne kolejki. Z powrotem myśleliśmy, czy nie zejść, bo kolejka była na godzinę. Ale nie mamy czasu, więc karnie stoimy, zjeżdżamy i idziemy na MTR.
Wracamy do hotelu, szybko się pakujemy i w drogę, do Tajlandii!

Dalsza podróż przebiegała już w Tajlandii

Po 2 tygodniach w Tajlandii wracamy do Chin. Oto opis dalszej części podróży:

8.12.2007
Phuket – Bangkok – Hongkong - Shanghai

Tak zwany dzień przelotowy. W czasie tego wyjazdu mamy niestety mnóstwo takich dni. W zasadzie cały dzień w podróży i widzisz tylko lotniska i taksówki.

Do Szanghaju przylatujemy późno w nocy. Najszybsza kolej na świecie Maglev niestety już nie działa, więc bierzemy taksówkę. Około północy, ledwie żywi po 3 przelotach, docieramy do hotelu Green Tree Inn Shanghai Longjiang.
Drzwi zamknięte, budzimy recepcję - hotel wygląda dość słabo. Marzymy o łóżku, a tu – proszę czekać. I schodzi się coraz więcej zaspanych Chińczyków, niektórzy zaczynają gdzieś dzwonić. Hmm, Pekin – mamy problem ;-).

Nasza rezerwacja wyraźnie im się nie podoba, ale problemem jest to że ona istnieje ;-). Zapowiedzi, że w Szanghaju jest dużo lepiej z angielskim jakoś się w naszym przypadku nie sprawdzają – w hotelu nikt nie mówi po angielsku, a kolejno dołączający Chińczycy próbują wskrzesić w sobie te 50 słów, które jeszcze pamiętają ze szkoły. W końcu jakiś najnowszy mówi nam, że nie możemy tu nocować. O, to niezłe - jest prawie druga w nocy. Perspektywa poszukiwania hotelu w nocy w ogromnym mieście jakoś mnie nie cieszy. Prawie na migi i z kilku pojedynczych słów rozumiemy, że NIE MAJĄ ONI POZWOLENIA NA PRZYJMOWANIE OBCOKRAJOWCÓW. Pomijając już całą absurdalność takiego przepisu, to po jakiej cholery wystawiać ofertę noclegu w angielskojęzycznym serwisie, gdzie chińskiego i blisko nie ma??? ABSURD!
Zaczynam się denerwować i na moje głośne „To co my kurwa mamy robić”? załatwiają nam taksówkę i jedziemy do innego hotelu tej samej sieci, w którym możemy się zatrzymać.
Hotel Green Tree Inn Shanghai Middle YanAn Road jest lepszy, ale znów musimy czekać – przecież recepcjonistka ma zadzwonić i dowiedzieć się, co i dlaczego. Spać idziemy wkurzeni o czwartej w nocy.

NIE POLECAMY sieci GREEN TREE INN w Chinach. W 2009 roku, będąc w Suzhou, znowu mieliśmy problemy w hotelu tej sieci. Pewnie kierownictwo sieci postanowiło zarabiać na obcokrajowcach, zapomniało tylko, że chociaż ktoś w hotelu powinien trochę mówić po angielsku, a i własne prawo należy sprawdzić przez opublikowaniem oferty.

Skarga napisana do HotelClub.net nie dała nic – nie zwrócili nam nawet kosztów rezerwacji 1 doby. Dostałem standardową odpowiedź, że wszystko się dobrze skończyło, więc oni nie widzę powodu moich narzekań...

A ogólnie w Shanghaju z angielskim jest tylko trochę lepiej niż w Chinach.

9.12.2007
Shanghai

Ja Szanghaju dobrze nie pamiętam – nie wiem dlaczego – jakoś nie zapadł mi w pamięci.
Po nocnych przygodach wstaliśmy oczywiście późno i nie wiele tego dnia zobaczyliśmy.

Jedziemy metrem żeby przejechać się najszybszą koleją świata – Maglevem. Tanie to nie jest – w dwie strony 80Y/os. Ale warto. Niektórzy opisują, że obraz w oknie się zamazuje – ja czegoś takiego nie doświadczyłem, może dlatego, że całą trasa jest na słupach i dość daleko od ziemi, więc tej prędkości tak bardzo nie czuć. Oczywiście nie ma mowy o nierównościach – pociąg wisi na poduszce magnetycznej. Jedynie czułem się trochę jakoś nieswojo – albo czuje jednak mocne pole magnetyczne albo błędnik jednak wyczuwa te 430km/h.

Zajęło to nam prawie cały dzień, więc już pod wieczór szukamy tylko coś do jedzenia i idziemy spać.

10.12.2007
Shanghai

Dziś zwiedzamy promenadę nabrzeżną Szanghaju, która w zamyśle ma konkurować z promenadą w Hongkongu, ale na razie jest dużo słabsza. Kręcimy się też po Bundzie (stare centrum). Ładnie, dużo XIX wiecznych monumentalnych budynków w stylu neoklasycznym. Dla Chińczyków jest to pewnie duża atrakcja, ale dla mnie to jakoś nic niezwykłego.

W sumie niewiele obejrzeliśmy tego dnia. Szanghaj jest ogromny, a my chodzimy na piechotę - co tutaj zdecydowanie jest błędem – dojście gdziekolwiek nawet w okolicach centrum zajmuje godzinę albo i więcej.

Podsumowując, moim skromnym zdaniem w Shanghaju nic specjalnego nie ma i nie jest to ”must to see” w Chinach

11.12.2007
Shanghai – Zhengzhou (zamiast Luoyang)

Dziś opuszczamy Szanghaj i lecimy do Luoyang. Z Luoyang planujemy zwiedzić klasztor Shaolin i następnie przemieścić się autobusem do Zhengzhou, skąd mamy przelot do Pekinu.

Wczesna pobudka, taxi na lotnisko (pamiętajcie, w Szanghaju są 2 lotniska, sprawdźcie koniecznie na które przylatujecie i z którego macie wylot) i wylot. Lot jak każdy inny, miło i spokojnie. Nagle w samolocie coś ogłosili i zaczyna się poruszenie wśród pasażerów. Następnie coś ogłosili znowu. Lecimy czymś lokalnym więc ogłoszenia po angielsku są rzadkością, a jak nawet coś ogłaszają to i tak nie da się tego zrozumieć.

Na szczęście ktoś s pasażerów próbuje nam pomóc i jako tako dowiadujemy się że jest bardzo mocna mgła na całym pasie Chin wschodnich, lotnisko w Luoyang już zamknięte, a lądujemy w Zhengzhou. Lądujemy, na szczęście lotniska chińskie chyba są dobrze wyposażone, bo przez okienko samolotu nie widać nic, kompletnie nic. Po naszym lądowaniu zamykają również nasze lotnisko.

Rozdali nam karteczki, coś w stylu boarding pass do poczekalni. Samolotów nie rozładowują, więc chyba będziemy czekać lepszą pogodę. Poczekalnia jest starego typu, w środku dzikie tłumy z samolotów, które tak jak nasz przymusowo tu wylądowały.
Mija ze 2 godziny, już mocne popołudnie. Pasażer mówiący po angielsku, który pomagał nam w samolocie, mówi że zamknięte są również autostrady i zastanawiają się czy nie zamknąć dojazd do lotniska.

Dochodzimy do wniosku, że trzeba działać - pojutrze i tak mamy być w Zhengzhou (czyli gdzie i tak już jesteśmy), nie widać by pogoda by się poprawiła chociaż trochę, a raczej się pogarsza, więc trzeba jakoś wydobyć z samolotu plecaki, wyjść z lotniska i jechać do miasta. Ale tu nikt z obsługi nie mówi po angielsku i nikt nic nie wie. Nasze tłumaczenia, że chcemy zabrać bagaż i iść w cholerę wprawiają ich w zdumienie – zaczynają oni usilnie tłumaczyć nam, że jeszcze nie dolecieliśmy ;-). Jest nieźle – oni nie rozumieją nas, a my ich... W końcu przeprowadzili nam jakiegoś guru managerów, który wreszcie zrozumiał, o co nam chodzi. Długo wypisywali nas z jakichś systemów, a potem szukali bagażu w samolocie. Zrobiliśmy w sumie wielkie zamieszanie, ale gdzieś po 4 godzinach udało nam się jednak opuścić lotnisko.

Lotnisko jest najdalej od miasta ze wszystkich lotnisk odwiedzonych w Chinach, nie bierzemy więc taksówki, a wsiadamy do Airbus'u dowożącego do dworca kolejowego, zwłaszcza że nasz hotel jest obok dworca.

Zhengzhou jest koszmarem podróżnika, nie mówiącego po mandaryńsku. Po angielsku nie ma nic. Jest to nie turystyczne, industrialne miasto. Na dodatek, żeby nas dobić, przewodnik Pascala o istnieniu Zhengzhou nie wspomina...
Jeśli na lotnisku nie da się dostać mapy danego miasta po angielsku, to znaczy że będzie hardcorowo. Tak jest właśnie w Zhengzhou. Nie ma napisów po angielsku, nie ma mapy, nikt po angielsku nie mówi, o menu w knajpach nie wspominając. Na dodatek miasto jest szare i brudne – jeśli nie macie w okolicy jakiegoś interesu absolutnie nie warto się tu pojawiać.

Mieszkamy w Red Coral Hotel Zhengzhou – hotel nawet niezły, ale managerka nie zna słowa „laundry” ;-), chociaż w każdej szafie leży „laundry bag”.

Wieczorem próbujemy znaleźć jakieś centrum i coś do zwiedzania, ale nic ciekawego nam się nie trafia. Ludzi na ulicach brak, jest ciemno, szaro i nie specjalnie fajnie, więc jemy w jakiś potwornie drogiej ekskluzywnej knajpie (innej nie spotkaliśmy) i idziemy spać.

12.12.2007
Shaolin

Dojazd do Shaolin jest dość skomplikowany, leży on między dwoma dużymi miastami, i warto się do tego przygotować.

Nie ma też Shaolin w przewodniku Pascala z 2006 roku.
Degresja Pascalowa: przewodnik jest w miarę, ale czasami brakuje całych dużych regionów, więc zdecydowanie polecam równoległe posiadanie przewodnika Lonely Planet.

Opis z netu (nie sprawdzony), jak dojechać z Luoyang:
„... Po wyjściu z hotelu Luoyang, na prawo, z pobliskiego dworca autobusowego za 8 Y można dojechać do Shaolin. Czas przejazdu 2 godziny. Wysiąść trzeba przy pomniku mistrza walk wschodnich. Stąd już pieszo (ponad 1 km) do klasztoru Shaolin. Wstęp na teren całego miasteczka znajduje się na głównej ulicy kilkaset metrów od klasztoru i kosztuje 40 Y. Można tu przejść właściwie za darmo bo bilet do klasztoru sprawdzają dopiero przy właściwym wejściu ...”

Myśmy znaleźli autobus do DengFeng na placu przed dworcem (konieczne poproście obsługę hotelu, żeby zapisali nazwę po chińsku). Po dojechaniu na „dworzec” w DengFeng zaczęliśmy rozpytywać mówiąc Shaolin, więc ktoś machnął nam w kierunku busa – wsiedliśmy, mówiąc Shaolin. Konduktorka coś nam tłumaczyła, ale potem machnęła ręką. Po 40 minutach dojechaliśmy do pętli gdzieś wśród wiosek, Bus nie był do Shaolin, tylko w kierunku Shaolin ;-). Hmm, co dalej – pani na migi wytłumaczyła – do drogi i łapać stopa. Na szczęście łapiemy busa w dobrym kierunku, kierowca pewnie jeździ tu codziennie, więc niejednego zagubionego turystę już widział i wie gdzie się zatrzymać na hasło Shaolin.

Kilkadziesiąt kilometrów przed zaczynają się wielkie place z mnóstwem dzieci i młodzieży ubranych w kolorowe stroje i dresy. Są to uczniowie licznych szkół walk wschodnich – jednak marketingowo zawsze lepiej powiedzieć, że chodziłeś do szkoły kungfu niedaleko Shaolin ;-).

Niestety do Shaolin, a w zasadzie do wioski wokół klasztoru, docieramy ok. 14:00, więc mamy mało czasu – trzeba jeszcze wrócić, a dojazd w całości, razem z oczekiwaniem na kolejne busy, zajął nam ok. 4 godzin. Od trasy trzeba podejść ok kilometr do bramy, kupić bilety – 100Y/os, a w samym klasztorze odległości też są duże. Więc wszędzie biegiem...

Jeśli znajdziecie, warto wstąpić na show sztuk walki, organizowane przez młodych adeptów. Odbywa się ono co godzinę, a ich umiejętności i wyszkolenie są naprawdę imponujące.

Sam klasztor nie jest bardzo imponujący, ale warto tu być uwzględniając sławę tego miejsca. Niesamowita też jest ścieżka górska dookoła klasztoru, ale widziałem ją tylko na zdjęciach – żeby tam dotrzeć, potrzebne jest zdecydowanie więcej czasu. Myśmy doszli tylko do lasu pagód – starego cmentarza. Z powrotem łapiemy bus do bramy za 10Y – w wielu wielkich chińskich parkach jeżdżą długie melex'y a nawet, jak tutaj, busiki spalinowe. Chińczycy raczej nie lubią się męczyć.

Dochodzimy do trasy w kierunku DengFeng, jest już późno i zaczyna się ściemniać. Stwierdzamy że nie będziemy kombinować, bo po ciemku dopiero będziemy mieć problemy z dotarciem. Przy drodze stoi jakiś busik, zamieniamy więc go na chwilę w taksówkę, która dowozi nas do DengFeng, ale zdecydowanie w inne miejsce, niż to gdzie przyjechaliśmy. Chwilę niepewności, ale kierowca twierdzi że właśnie stąd odjeżdża nasz autobus. Niestety w Chinach często się zdarza, że autobusy poszczególnych firm odjeżdżają z własnych przystanków czy mini dworców i ciężko jest w tym się połapać.

Do Zhengzhou docieramy już po ciemku, więc zwiedzanie raczej odpada. Znajdujemy jeszcze jakąś hotpot'ownie na kolacje i idziemy spać.


13.12.2007
Zhengzhou – Beijing

Dziś lecimy do Pekinu, czyli kolejny dzień transportowy. Chociaż bus lotniskowy odjeżdża niedaleko od naszego hotelu, nie za bardzo możemy dojść w jakich godzinach on jeździ, więc machamy na to ręką i bierzemy taksówkę.

Przelot w porządku, wszystkie chińskie linie lotnicze są naprawdę na poziomie, samoloty są nowe, a wszystkie loty on time. W Pekinie nie jesteśmy już pierwszy raz i wiemy jak dojechać, więc oszczędzamy i jedziemy Shuttle busem do metra, a następnie metrem do hotelu.

Stwierdziliśmy, że mamy niedosyt Pekinu, a przede wszytskim zakupów tu, więc po południu postanawiamy przebookować nasze bilety w Aeroflocie na kilka dni do przodu. Biuro Aeroflotu to absolutny koszmar. Na stronie nie ma, a nie poprawnego telefonu, a ni adresu biura, gdzieś w końcu zdobyliśmy numer, ale w biurze nie potrafią wytłumaczyć gdzie się oni znajdują, bo nie znają dokładnego adresu. Błąkamy się więc godzinę pośród jakiś wieżowców, których w Pekinie jest pewnie milion. W końcu trafiamy tam o 16:45, a Chinka w okienku mówi że już „zakryto” (bo do 17:00) i „prihodite utrom” - w Aeroflocie na całym świecie mówi się po rosyjsku. Myślałem że ją rozszarpię: robimy niezłą awanturę łącznie z wołaniem managera Rosjanina na dywanik i tłumaczeniem co my o nich myślimy. Awantura podziałała, bo awantury raczej nie są w naturze Chińczyków i jak ktoś na Chińczyka krzyczy, to znaczy że jest ważniejszy i chyba mu wolno na niego krzyczeć. Chinka (nie nazwę ją Pani, tylko co najwyżej biurwą...) dosłownie rzuca w nas przebookowanymi biletami i z trzaskiem zamyka okienko.

Trochę nerwów, ale mamy 3 dodatkowe dni w Pekinie – można oddać się naszemu nowemu hobby, czyli zakupom. A o zakupach w Chinach można napisać całą książkę...

14.12.2007 - 16.12.2007
Beijing

Zakupy, zakupy, zakupy...

Polecam w Pekinie zakupy audio, ubrań, torebek i butów skórzanych – w zasadzie wszystkiego. Jedynym problemem są duże rozmiary ubrań męskich – w domach towarowych raczej się tego nie dostanie i trzeba dowiedzieć tzw. Beijing Silk Market zwany też czasami Foreigners Market (bo ceny startowe są raczej wysokie i miejscowych tu nie ma). Ja tego miejsca zdecydowanie nie lubię, bo to bazar pod dachem, sprzedawczyni są strasznie namolne i wręcz agresywne i trzeba zmarnować mnóstwo czasu na targowanie lub na odpędzanie się od towarów, których zupełnie nie potrzebujesz. Taka atmosfera panuje tez na giełdzie komputerowej.

Po wszystko prócz dużych rozmiarów zdecydowanie lepiej pojechać do normalnego, nie luksusowego, domu towarowego dla zwykłych Chińczyków. Jeśli akurat będzie tam promocja (raz nam się zdarzyła promocja – CAŁY DOM TOWAROWY -50% - omal nie dostaliśmy zawału) to rzeczy lepszej jakości można dostać taniej niż na Silk Market w normalnej przyjemnej atmosferze.

Domów towarowych jest mnóstwo, a taki duży wygląda dla nas dość abstrakcyjnie.
Wyobraźcie sobie duży Carefour albo Auchan w Polsce. Teraz wyobraźcie sobie 10 takich pięter. Na jednym są tylko buty, na następnym torebki i paski, na następnych 2 piętrach tylko ubrania damskie, itd. Tak wygląda średni dom towarowy w Pekinie ;-). A jest ich wiele.

W Pekinie jest tez Carefour – dobre miejsce, żeby bez zawracania głowy i w dobrych cenach kupić np. herbatę. Rewelacyjny wybór i ceny są na giełdzie fotograficznej.

Jak się jest audiofilem, zdecydowanie warto odwiedzić dzielnicę audio. Ceny na chińskie audio są naprawdę dobre (oczywiście trzeba się targować), a jak się nie chce kupić to można posłuchać i pooglądać coś, czego w Europie po prostu nie ma. Oczywiście ciężko jest zabrać duży wzmacniacz do samolotu – ale jest rozwiązanie. Wystarczy zapłacić, a miejscowi wyślą zakup DHLem czy UPSem. Oczywiście to 200$ więcej do ceny, ale ceny i tak są bardzo, bardzo atrakcyjne.

Nie polecam natomiast giełdy komputerowej, w zasadzie jest to duża dzielnica z elektroniką.
Biały dosłownie jest rozszarpywany – nie ma możliwości a ni dobrze obejrzeć, a ni zastanowić się. Zdecydowanie trzeba iść z zamiarem kupna czegoś konkretnego i ze sprecyzowaną ceną, za jaką chce się kupić.

Poszczególne adresy można znaleźć tu:
http://wladdy.eu/wyjazdy/przydatne-adresy.html


17.12.2007
Beijing – Moskwa – Warszawa

Dzień wylotu. Minęło 50 dni – to najdłuższa nasza wyprawa.

Bierzemy taksówkę, następnie lot do Moskwy.
W Moskwie zakupy duty free (tanie kosmetyki) no i można dostać likier truskawkowy XuXu ;-). Krótki lot do Warszawy i już...

Chiny są trudne do podróżowania, ale są szalenie ciekawe. Na dodatek pasuje nam chińska kuchnia... Nie będę więc pisał podsumowania, bo po tej wyprawie byliśmy w Chinach jeszcze 2 razy i wszystko wskazuje na to, że jeszcze będziemy wielokrotnie...

(Tekst: Chiny i Tajlandia, autorzy: Diana i Wład)

Drukuj

Portfolio

We use cookies to improve our website and your experience when using it. Cookies used for the essential operation of this site have already been set. To find out more about the cookies we use and how to delete them, see our privacy policy.

  I accept cookies from this site.
EU Cookie Directive plugin by www.channeldigital.co.uk