Chiny (listopad - grudzień 2007) - II część

7.11.2007
Xi'an - Chengdu

Dzisiaj mamy przelot z Xi'anu do Chengdu. Jest to stolica Sichuan'u i jedno z dwóch miast w naszej podróży, gdzie generalnie nawet w hotelach nikt nie mówi po angielsku. Długo próbowałam wytłumaczyć managerce! hotelu co oznacza "laundry" 8-)). Oprócz tej niedogodności hotel jest bardzo porządny - wystarczająco duży pokój, czysto i jest biurko z komputerem, więc można skorzystać z internetu kiedy chcesz (za opłatę oczywiście- 30Y za dobę).

W okolicach hotelu nie możemy znaleźć jakieś fajnej lokalnej knajpki, poza tym po tych kilku dniach już zaczynamy tęsknić za dobrym europejskim jedzeniem, Przecież jeszcze nigdy nie jedliśmy samą chińszczyznę przez kilkanaście dni, Więc kiedy zauważamy napis "pizza" wymiękamy. I chociaż wiemy, że na wyjazdach należy jeść wyłącznie miejscowe jedzenie, bo tylko ono będzie najlepsze, to nostalgia wygrywa.

Trafiamy do pizzerii, w której właśnie trwa "Buffet time", czyli po zapłaceniu 40Y od osoby (mniej więcej 13 zł) wchodzisz i jesz i pijesz ile wlezie, Jesteśmy pod wrażeniem wyboru - oprócz różnych pizz są też makarony z różnymi dodatkami, ale też duży wybór chińskich dań, a nawet sushi, Dodatkowo jest stoisko przy którym smażą steki i inne mięso. Jest też dużo warzyw i owoców. A to że w cenie jest też piwo dwóch rodzajów, które sam sobie nalewasz z dystrybutorów w ogóle jest nie do zrozumienia dla nas. Do tego prawie wszystko jest całkiem smaczne, i nawet pizza nie jest zła (chociaż wiadomo, że nie można jej porównywać z pizzą np. w Rzymie).

Super kolacja! Po drodze do hotelu przy bardzo ruchliwym dużym skrzyżowaniu zauważamy na chodniku grupkę osób tańczących pod muzykę. Wygląda na to, że jakaś profesjonalna (może w przeszłości) tancerka przyniosła magnetofon i zaczęła tańczyć. Do niej dołączyło się kilka osób, które widocznie specjalnie przychodzą z nią potańczyć (bo są odpowiednio ubrane), ale większość tych pań po prostu przechodząc rzuca torebkę obok i przyłącza się do grupki. Więc każdy może się przyłączyć. Super zajęcie! Stojąc i obserwując sama miałam chęć dołączyć się do nich. Ale dlaczego w takim miejscu?! Przecież od tych samochodów które jeżdżą ze wszystkich stron ciężko usłyszeć muzykę, poza tym przecież w tym miejscu spalin jest więcej niż powietrza! Nie lepiej było robić to w jakimś parku, gdzie zazwyczaj wszyscy chińczycy się zbierają? Nie rozumiemy tego. Może najbliższy park jest bardzo daleko? Jak dla nas jest to jedyne wytłumaczenie. Ale w ogóle bardzo zacne przedsięwzięcie,

8.11.2007
Chengdu

Do Chengdu generalnie przyjechaliśmy z powodu pand. Więc dzisiaj jedziemy do Instytutu Hodowli Pandy Wielkiej, który znajduje się 8 km na północ od miasta. Instytut ten podobno jest największym eko-parkiem pandy wielkiej na świecie (tak oni sami się reklamują). I muszę powiedzieć że pozostawia niezapomniane wrażenia.

Wyjeżdżamy aż o 7:30 rano (łapiemy taksówkę), ponieważ z przewodnika wiemy, że około 10:00 pandy po śniadaniu zapadają "w odrętwienie", a mówiąc po ludzku zasypiają, Więc o 8:00 jesteśmy na miejscu. Instytut ma bardzo duży teren, gdzie w różnych jego miejscach są części dla różnych wiekowo pand. Generalnie wygląda to jakbyś chodził po lesie, w którym są asfaltowe dróżki i wokół rowy aby pandy nie wylazły na zewnątrz. A gdzie możliwe i niemożliwe rośnie bambus (dla pand). Dodatkowo po środku terenu jest duże jezioro z łabędziami i kaczkami.

Pandy są prześliczne i nie sposób oderwać od nich wzroku. Szczególnie kiedy bawią się i jedzą. Dorosłe pandy potrafią siedzieć pół godziny w jednym miejscu gapiąc się na ciebie i jednocześnie jedząc leżący obok bambus. Jak ktoś powiedział - wyglądają wtedy jak człowiek oglądający kino i jedzący chipsy czy pop corn. Ale to prawda. Robią to automatycznie jak również potem automatycznie zasypiają. Tak też zrobiła jedna z dużych pand w baseniku - najpierw popluchała się trochę i nagle zasnęła siedząc z dolnymi łapami w wodzie a całą resztą na brzegu baseniku.

Najbardziej zabawnie wyglądają nastolatki ("sub-adult") którzy są najbardziej żywiołowe i ciągle się bawią. Przy terenie dorosłych pand przy drugim okrążeniu parku trafiamy na sesję zdjęciową kilku par młodych z pandą! Panda została usadzona na dużym stylowym drewnianym siedzisku i podawano jej rarytas - pędy młodego bambusa, którego ona obierała zębami z kory i jadła. W tym czasie przy niej z tyłu ustawiano po kolei panny i panów młodych w sukniach i garniturach oraz jednorazowych przeźroczystych rękawiczkach aby zrobić im zdjęcia. Pięknie! Sama też bym nie odmówiła takiego zdjęcia.

Po sesji zdjęciowej chyba najbardziej zadowolona była panda. Wychodząc zostawili jej wszystkie młode pędy bambusa które były przygotowane w zanadrzu. Więc kolejną godzinę miała ona z głowy - trzymając te pędy w łapach jak ołówki i co chwilę biorąc nową porcję aż wszystkie pędy zostały zjedzone. Przecież taki rarytas nie może się zmarnować! Nawet gdyby miała pęknąć z przejedzenia. Nie udało nam się doczekać do końca tej uczty.

W instytucie są też malutkie kilkumiesięczne pandy, ale znajdują się w zamkniętym laboratorium. Przynajmniej ich "łóżeczko" stoi bezpośrednio przy szklanej ścianie, więc można je obserwować nawet z metrowej odległości, ale nie wolno robić zdjęć i głośno mówić. Ale te puszyste kulki są niesamowite,

W jednym z miejsc trafiamy na całkiem inne pandy czerwone (chociaż są one rude). Władowi podobają się one najbardziej. Powiedziałabym że wyglądają na skrzyżowanie misia z lisem. Mordka jest słodka, z białymi plamami, dół tułowia i łapki ciemno brązowe, a długi i puszysty ogon jest w białe paski. Są one bardziej ruchliwe i zabawowe niż normalne pandy, więc długo spędzamy czasu obserwując je. W pewnym momencie podeszła do nas pracownica instytutu i zapytała migami czy nie chcemy zrobić sobie zdjęcie z baby-pandą za 50Y. Jasne że chcemy!. Prowadzi nas do małego domku, gdzie dostajemy fartuchy i rękawiczki do ubrania, sadzi mnie na krześle, daje do ręki obrane jabłko i wynosi z innego wejścia do domku małą rudą pandę, którą podaje mi na ręce. Oprócz jabłka panda nic nie zauważała. Mogłam trzymać ją za ogon, głaskać - zero reakcji. Jabłko jest najważniejsze! W sumie krótko to trwało - ale wygląda na to, że nie jest to do końca legalne, więc pani trochę się śpieszy aby nikt z innych pracowników nie zauważył. A i tak super przeżycie! W sumie panda ta wygląda na całkiem grubą, ale to tylko pozory, ponieważ jak trzymałam ją za tułów, to ręce mi utonęły w jej futrze, więc właściwe ciało jest 2 razy mniejsze niż w futrze.

Nam bardzo się poszczęściło. Chodzimy już prawie 6 godzin! I w tym czasie tylko ok. 2 razy oglądane misie spały. Co jest rzadkością. Ale niestety nie możemy tam zostać na cały dzień, więc wracamy do centrum miasta.

Centrum nie jest super ciekawe, więc idziemy do parku Renmin. Jest to bardzo miły park z alejkami, stawami i ozdobnymi ogrodami, a dodatkowo w tym dniu odbywa się tam wystawa chryzantem. Więc jest mnóstwo ludzi oglądających piękną wystawę z figurami zrobionymi z chryzantem, mnóstwo też ludzi tańczących, grających w gry. Na terenie parku są też herbaciarnie i knajpki. Podobno mieszkańcy Sichuanu uważają się za ekspertów w temacie herbaciarni.

Spędzamy więc trochę czasu odpoczywając i popijając bardzo dobrą herbatę podawaną w kubeczkach z pokrywkami z dodatkowym dużym termosem z wodą. Co jakiś czas musisz dolewać gorącej wody do kubeczka, wtedy będziesz mógł zaparzać sobie tą samą herbatę wiele razy. Najdziwniejsze że smak jest nawet po kilku dolewkach. W sumie możesz z jedną kupioną herbatą siedzieć kilka godzin i nadal będziesz miał co pić, ponieważ wodę w termosie przyniosą ci za darmo. W tym czasie wokół chodzą masażyści z narzędziami do masażu (jakieś młoteczki i td.) i zachęcają do zrobienia ci na miejscu masażu np. karku czy stóp. Niektórzy faktycznie to robią. My nie zgadzamy się, ale w sumie teraz to trochę żałuję że nie spróbowałam. Podszedł też jakiś bardzo kulturalny i dobrze mówiący po angielsku gość. Generalnie chciał abyśmy odpłatnie skorzystali z jego towarzystwa przez jeden lub dwa dni i zobaczyli z nim operę sichuańską i inne ciekawostki, które niby nie będziemy mogli zobaczyć sami. Ma nawet zeszyciki z podziękowaniami od osób różnych narodowości (Polaków też) i albumy ze zdjęciami. Nie chcemy korzystać z jego usług, ale miło jest z kimś porozmawiać kto zna więcej niż 5 słów po angielsku.

Znajdujemy też knajpkę na pierwszym piętrze budynku. Na początku nie wierzy nam się że tu można coś zjeść, bo większość stołów jest pokryta zielonym suknem, siedzą przy nich w większości starsi chińczycy i grają w ich odmianę domina żując przy tym orzeszki, paląc i rzucając pety i skorupki bezpośrednio pod nogi. Ale jednak zostajemy i zamawiamy "chicken gongbao" (kurczak z orzeszkami ziemnymi, chili i cebulą). Wiemy że takie danie powinno być zawsze jadalne. I faktycznie jest nawet bardzo smaczne, ale piekieeeeelnie ostre. Tak ostre nigdy nic nie jedliśmy. Teraz rozumiemy co oznacza Sichuańska kuchnia. Ja normalnie popłakałam się od ostrości.

9.11.2007
Chengdu

Dzisiaj nie idziemy oglądać żadnych zabytków, ponieważ jesteśmy bardzo zmęczeni. Musimy też kupić czytnik kart aby zrzucić zdjęcia z karty CF oraz wydrukować gdzieś rezerwacje hoteli, które zrobiliśmy wczoraj wieczorem w pokoju przez internet. Okazało się że w hotelu mają zepsutą drukarkę, a wysilić się na coś więcej (bo przecież oni nie mogą mieć w hotelu jedną drukarkę) im się pewnie nie chciało.

Chodzimy więc długo po okolicy aż w końcu trafiamy na taki malutki punkt internetowo/kserowo/drukowany 2x2 metry, gdzie na szczęście wydrukowali nam te rezerwacje.

Na kolację znowu idziemy na "pizza buffet" - dobre jest. Wieczorem do pokoju ktoś dzwoni na telefon. Odbieram. Słyszę chiński język i mówię "Hello". W słuchawce od razu cisza i rozłączenie się. Za 15 minut do pokoju przychodzi managerka hotelu i przynosi nasze pranie ;-). Widać język angielski wywołuje u nich popłoch i przestraszenie.

Generalnie Chengdu jest dziwnym, dość agresywnym miastem, mi się ono podoba tylko z powodu parków. Poza tym jest to miasto nowoczesne i szybkie, na ulicy bardzo rzadko zobaczysz kogoś uśmiechającego się. Więc nie ma co tam robić na dłuższą metę. Warto tam pojechać tylko z powodu pobliskich pand lub wyrobienia zezwolenia na podróż do Tybetu.

10.11.2007
Chengdu - Kunming

Dzisiaj lecimy do Kunmingu - stolicy Yunanu.
Zabytków dzisiaj nie zwiedzamy, zapoznajemy się z miastem.

Jeszcze na lotnisku spotkaliśmy parę amerykanów, która mieszka w Kunmingu już kilka lat. Polecili oni nam knajpę w samym centrum i jak okazuje się niedaleko od naszego hotelu, którą prowadzi małżeństwo Austriaka i Chinki. Obiad więc jemy u nich w przepięknie zaaranżowanej knajpce ze stawikiem. Nareszcie nie musimy męczyć się z menu, ponieważ żona Austriaka rozmawia po angielsku.

Zaliczamy też spacer po centrum i idziemy spojrzeć na hotel, który chcieliśmy zarezerwować ale nie było miejsc. Hotel "Camellia" (www.kmcamelliahotel.com) jest miejscem spotkań turystów obcokrajowców w Kunmingu - tak dużo białych w jednym miejscu już dawno nie widzieliśmy. Ale po chwili zaczynamy rozumieć - po pierwsze recepcjonistki mówią po angielsku, po drugie obok hotelu jest hostel o tej samej nazwie (czyli najtańsze pokoje wieloosobowe), po trzecie w hotelu jest bar z ogrodem w którym miło się siedzi i spotyka z nowymi ludźmi, i wreszcie w hotelu i od razu obok niego są biura podróży które sprzedają wycieczki i bilety na autobusy i pociągi oraz wycieczki i zezwolenia do Tybetu. Więc tu jest wszystko, co trzeba turyście, w jednym miejscu. Dlatego rezerwujemy też go na jedną noc w drodze powrotnej.

Po zastanowieniu się z piwem w ręce, w jednym z tych biur podróży kupujemy bilety na "luksusowy" autobus do Lijiang (196Y/os. - ok. 65 zł) i na minibus do Kamiennego Lasu (70Y/os.). Ale upewniamy się wcześniej, że wycieczka do Kamiennego Lasu nie będzie zajeżdżać do żadnych pamiątek i będzie tak naprawdę jedynie transportem (znajduje się on 60 km na wschód od Kunmingu).

11.11.2007
Kunming

Jedziemy na wycieczkę do Kamiennego Lasu "Shi Lin". Razem z nami w minibusie sami "biali" - Francuzi, Anglicy itd. Jedna z Angielek ma bardzo ciekawe życie - jest tłumaczką, ale pracę wykonuje w domu, więc generalnie ostatnie dwa lata mieszka w Indonezji, a teraz właśnie pojechała na wycieczkę po południowych Chinach. Gdybym była tłumaczką pewnie też zrobiłabym coś podobnego,

Na dosyć dużym terenie znajduje się skupisko skał wapiennych wielkości domów o bardzo ostrych końcach, niektóre z nich porośnięte drzewami. Między skałami poprowadzą ścieżki, schody, są też czasami pawilony. W niektórych miejscach skały wyrastają prosto z jeziorka, nad którym bardzo nisko pobudowano ścieżkę. Oprócz tego chińczycy dorobili historie do skał i teraz w niektórych miejscach widać na samej górze skały podobne do dwóch całujących się łabędzi albo słonia. W niektórych miejscach za to my nie możemy nic wypatrzeć chociaż wszystkie wycieczki kiwają głowami jakby coś zobaczyli. Zastanawiamy się tylko czy przypadkiem Chińczycy nie pomogli niektórym skałom wyglądać jak np. słoń.

Widoki są niesamowite. Gdzie niegdzie można spotkać miejscowych ubranych w stroje mniejszości narodowej Sani, którzy pozują do zdjęć (ale raczej odpłatnie). Jest tam nawet zakątek, gdzie co chwile tańczą ludowe tańce i przy tym śpiewają.
Bardzo fajnie spędzamy czas. Jedyny minus - że po przejściu całego terytorium strasznie bolą nogi 8-).

Przed wejściem do kamiennego Lasu jest miejscowy bazar i knajpki, gdzie i jemy dosyć dobry obiad. Wracamy naszym wynajętym minibusem do hotelu Camellia i ostatnim rzutem na taśmę taksówką jedziemy do świątyni Yantong Si. Śpieszymy się, ponieważ mamy tylko godzinę przed zamknięciem świątyni, a jest to najważniejsza świątynia buddyjska w północnym Yunnanie.

Świątynia jest bardzo przyjemna. Zauważam, że bardziej mi się podobają małe świątynie, ale z dużą ilością zieleni, sadzawkami niż ogromne tylko kamienne "molochy". Ta świątynia właśnie jest akurat - po środku terenu znajduje się duża sadzawka z rybami, nad nią jest most prowadzący do głównego pomieszczenia przez pawilon. W pawilonie - wieloramienna Guanyin i Budda z białego marmuru. W głównym pomieszczeniu - XIII-to wieczne freski na tylnej ścianie, piękne kolumny ozdobione różnokolorowymi smokami i odlany z brązu i pozłacany posąg Buddy otoczonego przez pawie. Ładnie, przyjemnie i spokojnie. Poza tym o dziwo wejście kosztuje tylko 4Y/os..

Idziemy zobaczyć największy chyba (przynajmniej tak wygląda na mapie) park w Kunmingu - Cuchu, ponieważ jest on niedaleko od świątyni. Nazwa oznacza park "Zielonego Jeziora" - wydaje mi się że więcej niż 50% całego terenu zajmuje właśnie jezioro. Widać też, że na wiosnę i w lecie jest tu jeszcze lepiej niż teraz - oprócz dużej ilości zieleni na jeziorku można pływać licznymi łódeczkami, rowerkami wodnymi. Chociaż jest już trochę późno (około 19-tej) i niezbyt jasno, to cały park jest pełen ludzi. W jednej alejce wszyscy grają w "domino" lub "warcaby", w innej - śpiewają i to w różnych stylach. Ciekawe, że niektórzy przynoszą oprócz instrumentów mikrofony, kolumny i robią prawie profesjonalny koncert. Więc jednego wieczoru można wysłuchać kilku "koncertów" chodząc od jednej grupki do drugiej.

W ogóle czujemy się jak na jakimś festynie. Przy jednej z budek zauważamy dużą ilość ludzi, która na coś czeka i stale przychodzą nowi. Okazuje się, że sprzedają tam coś w rodzaju gorącej pity z nadzieniem, tylko prostokątnej. Ponieważ bardzo ładnie pachnie, dołączamy się i kupujemy po dwie. Ciasto jest dobre, zapach też super, ale nadzienie 8-(( - po co, nu po co dodawać tam cukier!? Trudno. Głód to głód - trzeba jeść to wysuszone słodkawe mięso.

Do domu wracamy na piechotę - chociaż trochę to daleko, ale dzięki temu zobaczymy więcej miasta . Wchodzimy też do Carrefour'a niedaleko naszego hotelu. Tak, tak jest tam Carrefour i to we wszystkich dużych miastach. I tylko w Carrefourze widzieliśmy wędzonego psa w całości - masakra. Za to takiego wyboru ryb i innych frutti di mare nie widziałam w żadnym polskim sklepie. Ciężko za to tam kupić dobrą słodką bułkę lub zwykły chleb. A raczej chleb w ogóle jeżeli jest to tylko i wyłącznie tostowy. A bułeczki niby są i nawet są podpisane "fruit cake", to po spróbowaniu w hotelu okazuje się, że wewnątrz jest parówka w słodko - kwaśnym sojowym sosie.. Fuj. No i po co zepsuli fruit cake!? Kupujemy na spróbowanie "dragon fruit". Wygląda bardzo ciekawie - taka czerwona kula z odrostami. Wewnątrz wygląda jeszcze ciekawiej, bo jest cała biała w czarne kropeczki (pestki). Ale niestety nie zachwyca nas smakiem - jest prawie nijaka. Może trochę kwaśnawa. Ale przynajmniej jest jadalna. ;-)

12.11.2007
Kunming

Dzisiaj wybieramy się 10 km na zachód od Kunmingu - do Qiongzhu Si, czyli Świątyni Bambusowej. Nic z transportu miejskiego tam regularnie nie jeździ, więc jedziemy taksówką.

Czemu ta świątynia nazywa się Bambusową nie wiemy. Ale widać, że nie dużo osób ją odwiedza. No i dobrze. Dzięki temu w środku jest błogi spokój. Na dziedzińcu dużo zieleni, ławeczki, kwiatki, dzwoneczki itd. Wewnątrz głównego budynku na ścianach aż 500 glinianych rzeźb arhantów (arhant - zgodnie z Encyklopedią PWN - "w buddyzmie hinajany termin używany w odniesieniu do ascetów; określa ideał religijności - człowieka, który jest godny dostąpienia nirwany"), komiczne postaci, częściowo na jakichś potworach płynące po morzu. Robią duże wrażenie. Zastanawia mnie jak one się trzymają na ścianach i nie spadają, jeżeli są z gliny? Podobno dzieło to zostało uznane za zbyt kontrowersyjne w XIX wieku, wiec było to ostatnie dzieło jego autora.

Przy świątyni jest restauracja wegetariańska, gdzie idziemy napić się herbaty. Dwa stoliki są wystawione prosto na trawie w ogrodzie przed knajpka, gdzie i rozsiadamy się. Pogoda jest przepiękna, puszczają spokojną buddyjską muzykę (jakieś modły), ptaszki ćwierkają - sielanka. Czytając tam przewodniki i myśląc co dalej robić obserwujemy jeszcze jedną parę - trochę starszych chińczyków, którzy widocznie też zwiedzają i chcieli coś zjeść. Najpierw długo rozmawiali z właścicielką knajpki (a może to gosposia, a knajpka należy do mnichów?) na temat zamówienia, a później przenosili się kilka razy razem z całym stołem w różne miejsca ogródka, ponieważ cały czas im przeszkadzało słońce. W końcowym etapie właścicielka przyniosła słomianą panamę dla pani. Chińczycy bardzo chcą być podobni do białych, więc w żadnym wypadku nie mogą opalać się, bo będą jeszcze ciemniejsi niż są, a nawet kupują specjalne rozjaśniacze skóry (okazuje się, że prawie wszystkie znane firmy robią takie coś dla azjatów). To jest dopiero paradoks - my siedzimy i opalamy się, a oni 3 metry od nas ukrywają się od słońca jak tylko mogą.

W każdym bądź razie "nasiedzieliśmy" sobie apetyt i wołamy właścicielkę aby coś zamówić. Ale dłuższy czas nie możemy trafić w książce na coś co u nich jest, więc w końcu pani prowadzi mnie do kuchni, gdzie wskazuję palcem na te warzywa które chcę mieć razem z ryżem. Po jakiejś chwili dostajemy nasze dania. Bardzo dobre i świeże. Fajnie.

Teraz czas na Jin Dian - Złotą Świątynię. Ale jak nam stąd wyjechać?! Przed Świątynią Bambusową stoi jedyny minibus, który ze względu na brak konkurencji załamuje straszna cenę (100Y), na którą się nie zgadzamy. Niestety oni zejść z ceny nie bardzo chcą, twierdząc że tą drogą nic nie jeździ. Stwierdzamy że będziemy twardzi i podchodzimy bezpośrednio do drogi, gdzie stoimy około 15 minut. Faktycznie, w tym czasie przejechało może 3 samochody i żadnej taksówki albo autobusu. W tym czasie kilka razy podchodził kierowca minibusu i pytał czy nie zmieniliśmy zdanie. Myślał że trafił na słabeuszy 8-). Po tych 15 minutach podjeżdża jakiś mały autobus. Na tablicy rozpoznajemy krzaczki oznaczające Kunming, więc wsiadamy. W autobusie widać konsternację pasażerów, tym bardziej że wewnątrz jest tylko jedno normalne miejsce siedzące, a drugie - a przejściu między siedzeniami bardzo niski słomiany taborecik, na którym siadam ja. Klientela w tym autobusie raczej wiejska, więc pachnie jak pachnie i tak samo czysto jest. Ale bez przesady. Wytrzymać się da. Poza tym, dojeżdżamy do jakiejś miejskiej autobusowej stacji w Kunmingu tylko za 2Y/os.!

Na tej stacji obchodzimy wszystkie przystanki autobusów szukając odpowiedniego napisu do naszej Świątyni (w przewodniku mamy odpowiedni znak). Niestety. Po chwili do nas podchodzą dwie kobiety, jak rozumiemy z pytaniem czy nam nie pomóc. Widocznie wyglądamy na trochę zdezorientowanych. Pokazujemy im kartkę z napisem po chińsku nazwy świątyni. One piszą nam jakiś numer autobusu i pokazują na przystanek przed stacją. Aha!. Tam rzeczywiście nie sprawdzaliśmy. Dziękujemy bardzo miłym paniom za pomoc i po pół godziny jesteśmy na miejscu.

Złota Świątynia jest na dosyć stromej górze, więc trzeba do niej iść na piechotę po wysokich schodach około pół godziny. Trochę to męczące, tym bardziej, że świątynia otwarta jest tylko do 17-tej, więc musimy się śpieszyć. Sama świątynia jest ladna, zlota prawdopodobnie ze względu na to, że wszystkie ważne elementy (kraty, belki i posągi) wykonano w całości z brązu. Ale największe wrażenie jednak robi park znajdujący się od razu za świątynią. Piękne alejki, stawik z ładnym posągiem i nowoczesne rzeźby ale bardzo ciekawych kształtów (np. głowa woła z długimi rogami, na których są następne mniejsze głowy wołów).

Wracamy zgodnie z przewodnikiem - normalnym miejskim autobusem.

13.11.2007
Kunming- Lijiang

Jedziemy do Lijiang. Autobus odjeżdżać powinien z dworca autobusów dalekobieżnych, który znajduje się po lewej od dworca kolejowego, w odległości mniej więcej 600 metrów. Jest on zaznaczony na naszej mapie i podpisany po chińsku. Więc pokazujemy ten napis taksówkarzowi, po czym wysadza on nas po prawej od dworca kolejowego pod jakąś stacją autobusową. Wiadomo, że nie znajdujemy tam żadnych autobusów do Lijiang, więc po zapytaniu jeszcze kilka osób i pokazaniu im naszych biletów trafiamy na odpowiedni dworzec zresztą zgodnie z mapą.

Bilety mamy na "luksusowy" autobus, więc kiedy wskazują nam nasz autobus - bardzo ciasny i brudny, jesteśmy bardzo rozczarowani i czujemy się nabici w butelkę. Ale chwała bogu po przejechaniu w 30 minut całego miasta stajemy jak okazuje się na zachodnim dworcu autobusowym, gdzie przesadzają nas do właściwego autobusu. I faktycznie jest on niesamowicie komfortowy - dwa poziomy, w każdym rzędzie tylko 3 duże krzesła - porównałabym je do skórzanych domowych krzeseł z dużymi podłokietnikami. Na każdym poziomie - telewizory, podczas podroży pokazują non-stop filmy, wydają każdemu po butelce wody, jak chcesz to robią ci też herbatę, no i wiadomo jest wc. W środku podróży robią postój na obiad, wręczają każdemu jakąś karteczkę z pieczątką, na podstawie której później wydają ci zestaw obiadowy w dużej knajpie przy parkingu - działa ona właśnie dla obsługi podróżujących. I jedzenie o dziwo całkiem jadalne. Więc autobusami jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni.

Podczas tego zamieszania z autobusem na początku podróży poznajemy jedyną rozmawiającą w autobusie po angielsku parę młodych chińczyków spod Shanghaju. Jadą oni w podróż poślubną do Lijiang, do starych znajomych, którzy prowadzą tam pensjonat. Ponieważ my nie mamy zarezerwowanego noclegu w Lijiang, proponują oni nam zatrzymanie się w tym samym pensjonacie. Co i robimy, tym bardziej że pensjonat Naxi Garth Inn jest w dobrym miejscu (wewnątrz starówki) i bardzo przyjemny.

W pokoju nawet jest komputer i internet za darmo. Wszystko ok., oprócz jednego - jest bardzo zimno. Lijiang leży na 2400 m n.p.m., więc jest tam zimniej niż w innych miastach, a pokoje w pensjonacie mają co najmniej jedną całą ścianę tylko z cienkiego drewna i matowego szkła. Grzejników o dziwo nie znajdujemy - jak ci ludzie tu mieszkają w zimie? No dobrze, trzeba będzie spać w swetrze i grubych spodniach - nie ma innego wyjścia.

Po minimalnym odpoczynku wybieramy się z poznaną parą (Peter i Caren jak oni siebie nazwali) na kolację. Wszyscy chińczycy, którzy mówią po angielsku zazwyczaj przedstawiają się białym angielsko-brzmiącym imieniem, ponieważ na lekcjach angielskiego nauczyciele nadają im takie imiona i tłumaczą, że ich chińskie imiona są ciężkie do wymówienia dla białych. To prawda, chociaż nie zawsze. Powiedziałabym że najtrudniej dla nas jest zapamiętać ich chińskie imiona niż wymówić. Pewnie dlatego że nie jesteśmy do takich wyrazów przyzwyczajeni. Zastanawiam się tylko jak chińczycy w takim razie zapamiętują nasze imiona?, przecież to powinno działać w obydwie strony, nieprawdaż?

Samo miasto Lijiang jest stolicą królestwa Naxi. Na szczęście zachowała się ich wspaniała starówka - jest to labirynt starych wijących się uliczek, ze strumykami prawie na każdej z nich, z pięknymi rzeźbionymi drewnianymi domami, kamiennymi mostkami i płaczącymi wierzbami. Miasto to też przypomina czymś Zakopane, bardziej stylem niż architekturą, a nawet jest jak dla mnie ładniejsze i przyjemniejsze. A jak wieczorem zapalili wszystkie lampy, latarnie itd., to widoki w ogóle zapierały dech w piersiach. Jedyny minus tego miasteczka - za dużo turystów! Zdecydowanie za dużo.

Siadamy w jednej z licznych knajpek. Ponieważ mamy chińskich towarzyszy podróży - łatwiej nam jest zamówić super smaczną miejscową rybkę, warzywa i nadziewany bambus. Bambus nie był za smaczny - za dużo ryżu i tłuszczu, a za mało mięsa. Nawet Peter przyznał nam rację. Peter w ogóle pracuje jakimś kierownikiem w firmie ubezpieczeniowej, więc nie najgorzej. Ale jak powiedział zarabia tylko około 3500 RMB (ok. 1200zł) miesięcznie. Nie za dużo. A jego młoda żona pracuje wychowawczynią w przedszkolu, więc zarabia o wiele mniej. Peter ma też jako hobby fotografowanie, więc dużo czasu spędzamy (a raczej Wład) na pogaduszkach o aparatach, flashach, zdjęciach itd., tym bardziej że Peter wszędzie nosi dwie lustrzanki z różnymi obiektywami aby nie zmieniać je za każdym razem, a Caren nosi mu statyw. Generalnie dobrze i przyjemnie spędzamy czas.

Po kolacji oni chcą zapłacić za wszystko sami! Jesteśmy w szoku, ale udaje nam się jednak wcisnąć im naszą połowę, no bo nie wypada nam nie zapłacić, jak wiemy że dla nich takie pieniądze są o wiele większym wysiłkiem niż dla nas.
Razem z nimi wybieramy się też na spacer po starówce. Spotykamy stoisko ze świeczkami w pięknych chyba papierowych doniczkach, które po zapłaceniu można puścić do strumyka. Razem z puszczeniem świeczki musisz pomyśleć jakieś życzenie - wtedy się spełni. A widok wierzb nad strumykiem podświetlanych lampionami jest przepiękny.

Drogę do spaceru wybierała Caren i niestety wybrała niezbyt trafnie, ponieważ okazało się że wyszliśmy za obszar starówki, wracać nie chcemy, i szukamy innego wejścia do starówki. Ale niestety wejść jest tylko kilka, więc mając cały czas nadzieję, że zaraz-zaraz już będzie jakieś wejście obchodzimy prawie całą starówkę na około (mniej więcej 4 km). Dlatego zmęczeni zasypiamy w minutę i nawet zimno nam nie przeszkadza.

14.11.2007
Lijiang

Dzisiaj wybieramy się znowu razem z Peterem i Caren na Jade Dragon Snow Mountain "Yulong Xueshan", szczyt której znajduję się na 5596 m n.p.m.

Wynajmujemy minibus za 50Y od pary, którym wyruszamy w 30-40 minutową podróż do stacji autobusu turystycznego, którym potem jedziemy do stacji jednej z trzech kolejek na wysokości 3356 m n.p.m.. Kolejką linową wyjeżdżamy na 4500 m n.p.m.. Tutaj już rządzi niepodzielnie zima. Część chińskich turystów w tym miejscu kończy swoją wycieczkę wybiegając na chwileczkę ze stacji kolejki aby pstryknąć parę zdjęć i od razu zjechać w dół - niektórzy z nich są bez kurtek, a niektóre widziałam nawet w szpilkach! Większość jednak jest ubrana w jednakowe duże puchowe kurtko-płaszcze, które można pożyczyć na dolnej stacji kolejki.

Najwięksi twardziele wybierają się na spacer jeszcze bardziej w górę szlakiem ze schodami. Wiadomo że my też tam się wybieramy. Nasi koledzy (jak prawie wszyscy chińczycy) zaopatrzyli się na tą okazję w butlę z tlenem wielkości bardzo dużego lakieru do włosów. W sumie już na 4500, od razu po wyjściu z kolejki, przez minutę czuć było zawroty głowy. Wejście do końca szlaku na 4680, czyli tylko 180 metrów różnicy wysokości, zajęło niestety nam prawie 2 godziny ;-), bo po kilku krokach trzeba było stawać na chwilę aby pooddychać. Teraz jeszcze bardziej podziwiam tych co wchodzą na Everest. Ale i tak jesteśmy lepsi od naszych przyjaciół chińczyków, bo nie używamy tlenu, a oni po kilku metrach prawie nie odrywają się od niego 8-). Na końcu szlaku jest nieduży podest z flagą, budką ewentualnej pomocy z tlenem i posągami chyba zrobionymi przez miejscową ludność. Stąd też pięknie widać lodowiec.

Powrót do stacji kolejki zajmuje nam niestety kolejne 2 godziny - bo dochodzi bardzo śliska droga i śnieżyca. Ale wracamy bardzo szczęśliwi i czujemy się jak bohaterowie ;-).

Po drodze do miasta decydujemy wybrać się dodatkowo do "Heilongtan Gongyuan", czyli Parku Stawu Czarnego Smoka, który znajduje się mniej więcej 1 km na północ od miasta. Jak nazwa wskazuje w parku tym jest całkiem spory staw z ładną seledynową wodą. Mniej więcej pośrodku stawu jest ładny mostek i pawilon. W parku dodatkowo znajduje się kilka świątyń mniejszych i większych, ale też Instytut Naukowy Dongba, czyli "szamanów" Naxi. Największe wrażenie jednak robi widok jeziora z pawilonem i mostem na tle góry Yulong Xueshan, która niestety była w większości przykryta chmurami.

Minibus na nas cały ten czas czeka, chociaż spędzamy w parku wcale nie mało czasu. Więc wracamy nim do miasta. Nasi chińczycy wymiękają i zmęczeni idą do hotelu odpoczywać. A my idziemy jeszcze trochę połazić po mieście.

15.11.2007
Lijiang - Dali

Dziś idziemy "na żywioł" z biletami autobusowymi. Bez żadnego wcześniejszego kupowania jedziemy na mini stację autobusową (określonej firmy) gdzie kupujemy bilety, czekamy 15 minut i już odjeżdżamy. Więc wszystko się odbyło bezproblemowo.
Autobus może nie jest aż tak luksusowy jak był w drodze do Lijiang, ale różnica jest tylko w normalnych rzędach z czterema miejscami i jednym piętrem. Cała reszta nadal ok.

W Dali już mamy zarezerwowany i opłacony hotel przez Internet, ale potrzebujemy jeszcze aby ktoś napisał nam jego nazwę i adres po chińsku (dla taksówkarza). Na szczęście w naszym autobusie jest dwóch obcokrajowców z "girlfriendami" - jeden Bernard z Majorki i drugi Bernard z Ekwadoru.

Zauważamy że dla białych obcokrajowców jest to bardzo rozpowszechniony sposób podróżowania - przez Internet poznają oni zazwyczaj chińskie studentki i umawiają się na spędzenie razem podróży po Chinach. Studentka taka zazwyczaj bardzo pomaga w poruszaniu się po Chinach (przecież rozmawia po chińsku), czasami też może opowiedzieć coś o oglądanych zabytkach, no i przede wszystkim można miło spędzać wieczory, noce i nie tylko ;-), a dla niej jest to bardzo dobra szkoła angielskiego i dodatkowo "sponsoring". Więc Bernard z Majorki w taki sposób był w Chinach już 27! razy, co roku po miesiącu. I za każdym razem z innym girlfriendem ;). Korzystamy więc z uprzejmości jego towarzyszki, która tłumaczy nam nazwę hotelu i adres.

Po rozlokowaniu się w ładnym hotelu (z przepięknym ogrodem) "Landscape" idziemy zwiedzić okolice. Dali jest bardzo małym miasteczkiem zbudowanym na kształcie kwadratu. W samym mieście zabytków za bardzo nie ma - tylko południowa i północna brama w murach otaczających centrum miasta i Muzeum miejskie. Można jeszcze zobaczyć park Yu'er z palmami, drzewami owocowymi, stawami i kameliami, kuźnię i kościół (chyba jedyny który widzieliśmy w Chinach). Ale jednak miasteczko to jest bardzo przyjemne i czymś przypomina Lijiang - pewnie niską zabudową, wśród której zachowało się sporo starych domów, i atmosferą. Główne atrakcje znajdują się poza miastem - najważniejsze jest jezioro Erhai oraz pagody Yita Si i San Ta Si. Dziś jednak wystarczy nam samo miasteczko.

Na mieście spotykamy naszego znajomego z autobusu - Hiszpana Bernarda z przyjaciółką. Okazuje się, że też ulokowali się w hotelu Landscape. Mieli zarezerwowany jakiś guesthouse, ale na miejscu okazało się, że jest bardzo brudno i śmierdzi, a ponieważ wiedzieli gdzie my pojechaliśmy, to skierowali się w to samo miejsce. I nie żałują.

Na kolację idziemy zjeść do Stella Pizzeria - polecana pizzeria w przewodniku Pascala. No cóż, może nie jest to pizza włoska, ale jak na Chiny - rewelacja.

16.11.2007
Dali

Stwierdzamy że nie będziemy mieli czasu na zobaczenie obydwu pagód i wybieramy zwiedzanie Świątyni Trzech Pagód (San Ta Si). Pagody są widoczne nawet z granic miasta, więc idziemy tam na piechotę. Idziemy około 30 minut, trochę dłużej niż napisano w przewodniku. Same pagody były wybudowane w IX i XX wieku. Jedna z pagód ma aż 69 m wysokości.

Do wewnątrz pagód wejść się nie da. Pagody są bardzo dobrze widoczne spoza terenu świątyni, poza tym oprócz samych pagód na tym terenie podobno jest tylko małe muzeum z rzeczami, które znaleźli podczas renowacji. W związku z tym nawet nie kupujemy biletów i obchodzimy cały teren naokoło.

Z drugiej strony od pagód znajduje się mały lokalny bazarek pamiątek. Nie wytrzymujemy i kupujemy wazonik granitowy, drewniany i drewnianą figurkę śmiejącego się Buddy. Za wszystko po targowaniu się płacimy 60Y (po 20Y/szt.), czyli około 20 zł. A zaczynaliśmy od 180Y za sztukę ;). Prawdopodobnie nawet nasza ostatnia cena jest za duża i miejscowi są zadowoleni, ale my w sumie też. Niestety będziemy musieli teraz wozić, a przede wszystkim nosić to wszystko ze sobą. Z drugiej strony - gdzie my jeszcze tak tanio kupimy souveniry?

Chcemy teraz jakoś się dostać nad jezioro Erhai Hu, które ma wygląd ucha i długość 40 km. Wg przewodnika z miasta do niego isć około godziny, a my znajdujemy się po drugiej stronie od miasta, więc biorąc dodatkowo poprawkę na nasze tempo szlibyśmy 2-3 godziny ;). Więc spacer odpada. Widzimy na poboczu gościa na trójkołowym motorku z budką. Nazwaliśmy to tuk-tukiem (jak w Tajlandii). Po niedługim targowaniu się i wyjaśnieniu gdzie chcemy jechać z trudem wsiadamy (strasznie wysoko wdrapywać się i strasznie niskie ławki wewnątrz) i jedziemy za 15Y nad jezioro.

Chociaż chcieliśmy dojechać bezpośrednio do jeziora, gość wysadza nas przy bazarze pamiątek prowadzącym do mola. Ale niestety na molo nie możemy bezpośrednio wejść - pośrodku stoi stół, na którym sprzedają bilety na wycieczki turystycznym statkiem po jeziorze za 200Y/os.! Zdziercy! Najgorsze, że bez biletów na tą wycieczkę w ogóle nie wpuszczają na molo! To dopiero sobie wymyślili, cwaniaczki! My wiadomo - nie zamierzamy tyle płacić ani nie zamierzamy tak marnować czas na tę wycieczkę podczas której nic nie robisz. Więc odwracamy się i odchodzimy na bok, aby przynajmniej przez jakieś zarośla z boku spojrzeć na rybackie łódeczki i jezioro. Póki tak stoimy i Wład robi zdjęcia podchodzi do nas "nasz" kierowca tuk-tuka i językiem migowym pyta czy nie chcemy niższą cenę za wycieczkę statkiem. Niestety wszystkie proponowane przez niego ceny nam nie pasowały. Gość na chwilę zniknął, a jak się pojawił to zapytał czy nie chcemy popływać łódką rybacką. Zgadzamy się za 80Y. Więc woła on jakąś kobietę, która prowadzi nas przez pola do jakiegoś domu.

Wdrapujemy się do metalowej pordzewiałej rybackiej łódki razem z jej właścicielem. Płyniemy wzdłuż brzegu około 45 minut. Rybak już dawno ma dość wiosłowania i coraz częściej spogląda na nas pewnie czekając aby zobaczyć sygnał do powrotu. Ale nam ten spacer bardzo się podoba - wokół piękne widoki - po drugiej stronie jeziora widać góry, po naszej stronie wioska, pola, zarośla, mnóstwo kaczek. Pięknie. I w ogóle nie widać żadnej innej przystani. Teraz rozumiemy czemu nas tuk-tukiem dowieźli właśnie tam.

W każdym bądź razie gość w pewnym momencie chyba traci cierpliwość. Przybija do jakiegoś podwórka przy okazji wyrzucając z niego łódkę właściciela, ponieważ inaczej nie zmieścilibyśmy się ;). I teraz aby wrócić do miejsca skąd wypłynęliśmy musimy iść na azymut przez wioskę.

Na początku jesteśmy wściekli - jak można ludzi wyrzucić wśród pól ryżowych nie wiadomo gdzie. Ale z każdą minutą zaczyna nam się coraz bardziej podobać, ponieważ idąc przez wioski widzimy prawdziwe życie chińczyków - nie turystyczne, nie na pokaz. Po drodze większość domków ładnie rozmalowana niebieskimi obrazkami - to znak "firmowy" mniejszości narodowej Bai. Dochodzimy do centrum wioski - małego placyku przy małej prawdziwej działającej świątyni, gdzie gra jakaś mała orkiestra. Przy placyku też sklep, a przed nim 2 kamienne stoły i stołki. Siadamy wypić colę i odpocząć. Siedzimy tam z pół godziny oglądając miejscowych, a oni nas ;). Jakaś kobieta przytarga duży wóżek wypełniony kale (takie zielone warzywo podobne do sałaty). Staje z nim na rogu placyku, wyciąga prastarą wagę i w ciągu 20 minut sprzedaje całość warzyw. Najfajniej wyglądają matki z dziećmi za plecami w samorobnych noszakach - kawałek dywanu i taśmy wystarcza aby takie coś zrobić i nosić dziecko za plecami. Zastanawiające jest tylko jak one je same ubierają, bo wg mnie do tego trzeba 2 osoby ;).

Widzimy też miejscową minifabrykę brykietów węglowych na opał - młody mężczyzna cały upaprany w węglu łopatą przerzuca węgiel - straszna praca. Na pewno za długo on nie pożyje... Po drodze trafiamy też na mały bazarek metalowych naczyń, na którym zebrali się staruszki i staruszkowie. Wład robi im zdjęcie, pokazuje jak wypadły, a w tym momencie jedna ze staruszek zgina się w pół i zaczyna dłonią mierzyć Włada stopę... Naliczyła 2,5 dłoni! Ile było zdziwienia i okrzyków radości! U niej stopa ma długość jednej dłoni, więc Wład dla nich był jak jakiś gigant! Chociaż Wład i w Polsce nie jest za mały (186cm wysokości i 45 rozmiar buta).

W końcu po godzinie marszu wychodzimy do przystanku autobusowego, jest autobus do miasta. Wieczorem na kolację jemy rybnego hot pota (całkiem dobrego) i świętujemy z Bernardem i jego dziewczyną jej urodziny w tej samej knajpie. Jak ściemniało dziewczyna ta zażyczyła sobie sesję fotograficzną - znalazła czas ;). Biedny Wład musiał się namęczyć, aby cokolwiek było widać... Ale wyszło bardzo dobrze.

17.11.2007
Dali - Kunming

Dzisiaj wracamy autobusem do Kunmingu. Ale nocujemy w innym hotelu niż poprzednio - w hotelu Camellia, który zarezerwowaliśmy poprzednim razem osobiście. Nie mamy już za dużo czasu i chęci na zwiedzanie, więc tylko szukamy dobrego miejsca na obiado-kolację i trochę spacerujemy po centrum.

Trafiamy na knajpę-stołówkę, gdzie w dosyć dużej sali stoją stoły ze stali nierdzewnej, podłoga w kafelkach i tłumy ludzi. Jak zazwyczaj my jesteśmy jedynymi białymi, więc stanowimy nie ladą atrakcję. Tym bardziej że znowu nikt nie mówi po angielsku i nie ma angielskiego menu. Ale za 42 Y dostajemy tyle jedzenia, że pod koniec żałujemy że tyle się zmarnuje.... Zamówiliśmy 3 różnych dania, bo na obrazkach w menu wyglądało że będą małe porcje. Niestety jedzenia w jednej porcji starczyłoby dla 3 osób... Więc prawie połowę zostawiamy, chociaż jest smaczne.

Wchodzimy jeszcze do jakiegoś domu handlowego, gdzie trafiamy na totalną wyprzedaż - prawie wszystko 40-50% mniej. Rzeczy bardzo porządne - markowe, tyle że są to ich własne chińskie marki. Chociaż jest też całe piętro z zachodnimi markami (też z przeceną). Tylko styl domów handlowych w Chinach jest trochę inny niż u nas - bardziej jak stara Galeria Centrum - wszystkie marki nie są zamknięte w oddzielnych butikach, a mają wydzielone półki. Więc cała przestrzeń sklepu jest otwarta. Jak dla mnie, tak jest o wiele wygodniej i przyjemniej. Poza tym jak idziesz na przykład kupić buty, to nie musisz wchodzić do każdego oddzielnego butika, tylko idziesz na jedno konkretne piętro, które w całości jest poświęcone butom. Tam możesz siedzieć cały dzień póki nie zmierzysz wszystkie buty około 30-tu firm. Szkoda że przed nami jeszcze długa droga i nie ma miejsca na dodatkowy bagaż.

Drukuj

Portfolio

We use cookies to improve our website and your experience when using it. Cookies used for the essential operation of this site have already been set. To find out more about the cookies we use and how to delete them, see our privacy policy.

  I accept cookies from this site.
EU Cookie Directive plugin by www.channeldigital.co.uk